Westfalska Ławka (VIII). O szfesterach, które straszyły dzieci szupokym
Matka usilnie starała się o powrót ojca z Westfalii i słała pisma do arbeitsamtu w Rybniku i w Lünen, skąd nadeszła informacja, że polski górnik nie może być zwolniony na urlop z powodów zawodowych. Matka była nieustępliwa, co poskutkowało zwolnieniem ojca w połowie roku 1942. Mimo że w Lünen ojciec miał status górnika polskiego, nie musiał nosić litery „P”.
On i kilku innych Ślązaków mieszkali na scenie, a Polacy z literą „P” mieszkali o piętro niżej, na podłodze sali zabawowej przy szynku. Niemcy odróżniali Polaków od Ślązaków po końcówkach nazwisk. Polaków określali jako „Die es-ka-i leute” (...ski). Po powrocie ojca szybko byłem zawieziony na leczenie do Bad Ziegenhals (Głuchołazy - Zdrój), dokąd byłem skierowany przez lekarza przedwojennej Spółki Brackiej, nadal ordynującego w czasie wojny. Gdy szfestera (pielęgniarka) odebrała mnie z rąk matki, drzwi między nami zatrzasnęły się na zawsze, czego ja nie byłem świadomy. Ojciec obawiał się najgorszego ze strony władz niemieckich, ponieważ zostałem podrzucony do cudzego gniazda jak kukułcze jajko. Będąc trzyipółletnim chłopcem, mówiłem polskojęzyczną gwarą śląską, która dla Niemca była mową polską, jak dla „prawdziwego” Polaka jest mową niemiecką, ponieważ on nie wie co to jest reż, choć wie, co to jest rżysko. Nie wie co to jest bombon, choć wie, co to jest bombonierka. Za to zna „polskie” brytfanny, fartuchy, szlafroki, plandeki, oraz grunt, dach, komin i lufcik. Gdyby z wielotomowego słownika języka polskiego usunąć wyrazy obcego pochodzenia, to zapewne zostałby z tego taschenbuch (książeczka kieszonkowa). Ale „prawdziwego” Polaka i tak nie przekonam.
Pobyt w Bad Ziegenhals zapamiętałem jako nieustanne straszenie mnie szupokym przez szfestery. Nawet nie wiedziałem, co to takiego jest Schupo, ale strach przed tym czymś spowodował, że szybko nauczyłem się śpiewania piosenek niemieckich przedszkolaków. Od tej pory nie byłem już straszony szupokym. Kiedy w telepatycznym przekazie zobaczyłem za oknem sylwetkę na czarno ubranej matki, machającej do mnie na pożegnanie, umiałem już zrobić taką awanturę po niemiecku, że szfesterom włos się zjeżył. Nie wiem jedynie, jak to, co zobaczyłem za oknem, skojarzyłem ze śmiercią matki. Gdy po kilku dniach przyjechał po mnie ojciec, szfestery opowiedziały mu niedawną awanturę. Od ojca dowiedziały się, że było to w dniu i godzinie śmierci mojej matki. Wtedy szfesterom po raz drugi zjeżyły się włosy – ojciec był łysy. Mimo wspomnianych przeżyć związanych ze śmiercią matki, po powrocie do domu szukałem jej, pytając: Wo ist meine Mutter? Wo ist meine Mutter? (Gdzie jest moja mama?).
Godne podkreślenia jest to, że poprawny stosunek personelu do mnie był w drugiej połowie roku 1942, a więc przed klęską stalingradzką, po której wielu fanatycznych Niemców „mądrzało”, szczególnie ci, którzy zostali zawiadomieni, że ktoś z ich rodziny już zdążył oddać życie za Rzeszę i Führera. Szfestery straszyły mnie szupokym dlatego, że same się bały, nie tyle szupoka, co gestapo, które mogło być uaktywnione przez jakiegoś fanatycznego i nadgorliwego faszystę z ich otoczenia. Oprócz straszenia mnie szupokym, było coś, czego baliśmy się wszyscy. Niemieckie dzieci nazywały to sznajder (krawiec). Sznajdrami były żuczki, które wlatywały przez otwarte okno. Ponieważ podczas poobiedniego leżakowania w łóżkach mieliśmy ręce i nogi przywiązane sznurkami na końcach krzyża z grubego materiału, naszytego na materacu, by nie być skulonym, to nie umieliśmy naciągnąć kołdry na głowę, nad którą krążył groźny sznajder. Na nasze rozpaczliwe wołanie: sznaaajdeeer!, sznaaajdeeer! szfestera przychodziła nam z pomocą.
W czasie wolnym od leżakowania nie byliśmy wiązani i niewiele brakowało a byłbym się zabił. Miałem lalkę na kluczyk. Brigida chciała się nią również pobawić i namawiała mnie, żebym lalkę przerzucił do jej łóżeczka. Ja nie dałem się na to namówić do czasu, aż lalka się zepsuła. Wtedy Brigida powiedziała, że ją naprawi. Lakę przerzuciłem i w nadziei jej naprawienia tak się cieszyłem, że wypadłem za łóżnicę (ścianka za wezgłowiem) i czołem uderzyłem w ogranicznik drzwi, by klamką nie uszkodziły ściany. Ślad tego mam na czole do dziś.
Po powrocie do domu, ruszyłem do sąsiadów, pozdrawiając ich prawidłowo wymawianym hajhitla, zamiast twardo wymawianego Heil Hitler. Mój najstarszy brat i jego koledzy wykorzystywali mnie, gdy mieli kwestować na winterhilfe (pomoc zimową) dla niemieckich żołnierzy zamarzających na froncie wschodnim. Dali mi puszkę, którą potrząsałem przed ludźmi wychodzącymi z pszowskiego kościoła i wołałem: Eine kleine spende! Eine kleine spende! (mały datek).
Zanim matka zachorowała, posadziła przed domem lipę i piwonię przy studni. Lipa była moją rówieśnicą, piwonia zaś jest starsza ode mnie i nadal rośnie w tym samym miejscu i kwitnie każdego roku. Parę miesięcy po śmierci mojej matki, ojciec uległ wypadkowi w kopalni, co stało się powodem jego inwalidztwa, ponieważ złamane prawe podudzie nie zrosło się a jedynie zasklepiły się końce złamanych kości. Przez to ojciec „wzbogacił się” o tak zwany przegub rzekomy (określenie medyczne) i but ortopedyczny. Po niespełna trzech latach od wypadku ojca w kopalni, słuszne okazało się powiedzenie: Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, o czym napiszę nieco dalej. Gdy ojciec wrócił z zagipsowaną nogą ze szpitala, posłał mojego najstarszego brata (14 lat) do gminy po kartki żywnościowe, dając mu jako dokument świstek papieru, na którym lekarz wypisał polecenie wydania ojcu ubrania, by miał w czym wrócić do domu. W gminie kompetentny urzędnik na tej podstawie wydał kartki na okres pobytu ojca w domu. Gdyby coś takiego przytrafiło się komuś w dzisiejszej zbiurokratyzowanej rzeczywistości, to pewnie nieszczęśnik zmarłby z głodu, a kartki dostałby za pół roku po śmierci. Za niedługo do naszego domu została posłana przez Arbeitsamt szesnastoletnia córka dalszych sąsiadów, która przejęła obowiązki gospodyni domowej. Był to czas, gdy matki tak przysposabiały do życia w rodzinie swoje córki, że już w tak młodym wieku umiały gotować i prowadzić dom.
Po wielu latach od skończenia wojny dowiedziałem się, że gdy byłem leczony w Bad Ziegenhals, inne dzieci miały wytatuowane na przedramieniu numery obozowe i były przeznaczone do zagłady. Wobec tego mój strach przed szupokym i sznajdrym brzęczącym nad moim nosem stracił grozę.
Andrzej Piontek