Westfalska Ławka (VII). Grzechy dzieciństwa
Dla Walentego Kurzidema z Ligoty Tworkowskiej początek wojny był również dramatyczny, a to z tego powodu, że był przed wojną polskim sołtysem, co mieli mu za złe tamtejsi niemco-Ślązacy. Oni to spowodowali, że Kurzidema zabrano do Dachau. Rozpacz zmąciła racjonalne myślenie jego najbliższym.
Natomiast sąsiad przyszedł do jego żony i powiedział: Klara! Jako też Niymce mogli zawrzyć twoigo Walka w Dachau, jak on na piyrszej wojnie dostoł od nich Eisenes Kreuz, taki som, jaki mo Hitler? (Eisenes Kreuz ustanowiono w roku 1813 w Prusach). Rozpoczęto szukanie tego Eisenes Kreuza, którego dawno nikt na oczy nie widział. Za to starsza od niego fajka – cesaroczka, którą Kurzidem dostał przy odejściu do rezerwy w roku 1895, wisiała na ścianie od niepamiętnych czasów i była używana w chwilach nadzwyczajnych. W końcu znaleziono ten Eisenes Kreuz i książeczkę wojskową, z czym Klara niezwłocznie pojechała do Berlina. Jeszcze nie zdążyła wrócić z Berlina do domu, a Walek siedział już pod nagrzanym piecem kaflowym i zaciągał się tytoniowym dymem z cesaroczki. Nikt nie wie, ilu z wypisanych na cesaroczce ludzi poległo na pierwszej wojnie światowej, a ilu, jak Kurzidem, zasłużyło sobie na Eisenes Kreuz?
Druga wojna światowa wlała się również na kolonię Stawki i młodzieńcze marzenia przerwała w pół zdania. Po pewnym czasie na wojnę zabrano najpierw młodzieńców - luzaków. Pożegnali oni brzozowy zagajnik: poziomkowy, borówkowy, malinowy, jeżynowy, grzybny – miejsce konspiracyjnych schadzek z dziewczynami. Zanim poszli na wojnę, swoje i dziewczyn inicjały, zgromadzone wokół serc przebitych strzałami, bukom na skraju zagajnika powierzyli na przechowanie.
Matki najdłużej żegnały kochanych synów z dobrych domów. Z kolonii Stawki odeszli: Pieter (Piotr), Antek (Antoni), Francek (Franciszek), Zefek (Józef), Konduś (Konrad) i Alojz (Alojzy). Pod powiekami zatrzymali widoki rodzinnej ziemi i portrety najbliższych, a w sercach wspomnienia dzieciństwa i nadzieję powrotu. Po drodze ich indywidualności zostały obleczone w mundur i stopiły się w zielonkawą masę, a ta wlała się w obce kraje, gdzie inne matki, kochające innych (swoich) synów, złorzeczyły obcym synom, obcych matek. W topniejącej masie stopniały życia Pietra i Zefka. Szupok (policjant) dwa razy przyjechał rowerem na Teichsiedlung (Kolonia Stawki), by powiadomić rodziny, że ich synowie i bracia oddali życie za Rzeszę i Führera. Po takiej wieści nad cichą okolicą rozlegał się żałosny lament matek, który trwogą zaległ w sercach innych rodzin, bo za młodzieńcami - luzakami na wojnę poszli następni. Kolejne pokolenie matek wypłakiwało oczy przed cudownym obrazem w pszowskim kościele. Z żonami bywało różnie. Niektóre żal po mężu odeszłym na wojnę „koiły” aż w Wiedniu, dokąd był dogodny dojazd pociągami z Raciborza. Moja babcia Maria Magdalena już nie żyła, więc smutek i obawy przeżywał tylko dziadek, i wcale nie słabiej, gdyż ta wojna zahaczyła o jego wnuki i najmłodszego syna, dla którego poprzednia wojna skończyła się za wcześnie.
Ojciec spędził krótką niewolę w obozie jenieckim, skąd jako Ślązak urodzony w Westfalii, został zwolniony. Po kilkunastu dniach od jego powrotu listonosz przyniósł urzędową kartę pocztową, zaadresowaną i podpisaną przez ojca, informującą w języku niemieckim rodzinę o tym, że osoba podpisana na karcie jest w niewoli niemieckiej. Datownik pocztowy nie miał nazwy miejscowości, z której karta została wysłana. Gdy ojciec wrócił z niewoli, natychmiast pozbył się lornetki, zdobytej podczas trzeciego powstania na niemieckim oficerze, którą cieszył się 18 lat, a teraz mogła się stać jego zgubą, ponieważ za dużo ludzi wiedziało o tym łupie wojennym. Później ojciec musiał wyjechać do pracy w westfalskiej kopalni, by uzupełnić tam brak ludzi wziętych na wojnę, ponieważ w tym czasie Ślązaków będących przed wojną pod władzą polską jeszcze nie wcielano do Wehrmachtu, więc tu ludzi do pracy nie brakowało. W czasie pobytu ojca w Westfalii nasiliła się śmiertelna choroba mojej matki i pokazały się pierwsze objawy mojej choroby, innej niż choroba matki, choć też często kończącej się śmiercią chorego dziecka. Nasza sąsiadka przedstawiła mojej matce całą grozę sytuacji: wojna, mąż w Westfalii, trójka małych dzieci (3, 8 i 13 lat) i zbliżająca się do niej śmierć, mimo że ma dopiero 37 lat. Matka skwitowała to jednym zdaniem: Dzieci zawdy sie wychowajom. Te słowa matki przekazała mi sąsiadka po trzydziestu latach od ich wypowiedzenia, na krótko przed swoją śmiercią w roku 1972, bo tylko ona je słyszała. Matka nie czekała biernie na śmierć, lecz zapłaciła za trumnę w oknie wystawowym sklepu, gdzie miała stać do czasu, aż będzie potrzebna. Trumny w tym sklepie były zrobione przez młodszego brata matki, który był stolarzem, a w tym czasie był na wojnie. Matka wiele razy przechodziła obok okna wystawowego, w którym stała jej trumna. Matce inny problem zaprzątał myśli, a był to problem natury życia po życiu. Tu widziała się w płonącym ogniu piekielnym – którym ją, a potem i mnie straszył stary kanonik, często krzyczący z ambony (wtedy nie było nagłośnienia): Na wieczne potępienie pójdziecie! Ogień piekielny was pochłonie! Przy tych słowach wyciągniętą ręką omiatał całą przestrzeń kościoła. Wtedy po wyjściu z kościoła odczuwało się wyraźną ulgę. Pamiętam z tego okresu, że gdy wieczorem wracałem z nabożeństwa różańcowego, to bałem się „ognia piekielnego” który pulsował na horyzoncie południowo-wschodniego nieba, gdy było przykryte nisko wiszącymi chmurami. Przy rozpogodzonym niebie „ognia piekielnego” nie było. Dopiero po dłuższym czasie dowiedziałem się, że „ogień piekielny” wydaje radlińska koksownia, oddalona od nas o ponad 5 km. Matka prawdopodobnie była przekonana, że obciąża ją ogromny grzech, skazujący ją na wieczne potępienie. Z tym problemem zaznajomiła księdza przybyłego do niej z ostatnim namaszczeniem. Ksiądz rozproszył obawy mojej matki, mówiąc: Nie bój się, tam nic nie ma. O tym dowiedziałem się po pięćdziesięciu latach od zdarzenia od zięcia innej sąsiadki, zmarłej w roku 1992.
Nieznany mi „ogromny grzech” matki był może podobny do „ogromnego grzechu” mojego ojca z jego lat dziecięcych. Otóż ponad sto lat temu, w Wielką Sobotę moja babcia powiedziała swojemu synowi: Tu mosz 20 fynikow kiere wciepniesz Ponboczkowi do szkarbonki, jak go pocałujesz. Ale ojciec miał już upatrzoną w sklepie pomarańczę, której smaku nie znał, więc postanowił okraść Ponboczka i kupić sobie pomarańczę. Dopiero po jej zjedzeniu ojcu otworzyły się oczy, jak Ewie w raju po zjedzeniu zakazanego owocu. Uświadomił sobie, że postąpił wbrew poleceniu matki i okradł Pana Boga, czego nie była warta pomarańcza, której smak nie dorównywał zapachowi skórki. Spowiedź wielkanocną miał już za sobą, a przed sobą świętokradzkie przyjęcie komunii. Na następnej spowiedzi zataił oba grzechy, których ciężar narastał wiele lat, aż w końcu ojciec dojrzał do tego, by nie zawracać sobie głowy takimi „grzechami”, ale co przeżył, to przeżył. Może z tego powodu „odkuł się” na ostatnim proboszczu, który podczas odwiedzin chorych zaproponował ojcu, by przyjął kopię obrazu M.B. częstochowskiej, który to obraz peregrynował po domach parafian. Wtedy ojciec powiedział: Co mi tam kopia! Wy, ksiynżoszku, przyniesiecie mi kiedy ociypka siana, (zawionkę) powiycie że to z Betlejem i kożecie mi jom zjeść. Ksiądz wyskoczył z pokoju na podwórko, jak oparzony.
Andrzej Piontek