Westfalska Ławka (VI). Honorowy wystrzał w niebo
W pierwszą wojenną niedzielę (3 IX 1939) wychodzący z pszowskiego kościoła ludzie natknęli się na braci G., skaczących po polskim orle, którego udało im się zerwać z wysokiej iglicy pomnika upamiętniającego przyłączenie części Górnego Śląska do Polski. Do złoczyńców podszedł Konstanty Kowol, człowiek w Pszowie znany, poważany i szanowany, który tuż przed wojną wydał cenną „Kronikę Pszowa” za własne pieniądze. Zabrał on orła spod nóg braci G. i zganił ich haniebny czyn, mówiąc że godła poniewierać nie wolno. Kowol słowa nagany wypowiedział na tyle głośno, by mogli je słyszeć ludzie zainteresowani wydarzeniem, a jednocześnie zalęknieni obawami o to, co może ich spotkać ze strony politycznych fanatyków, podobnych do braci G. Oni teraz nie odważyli się odpyskować, ponieważ Kowol zaliczany był przez ludzi jego pokolenia do niemco-Ślązaków.
Pierwszego września nie zadzwonił dzwonek w kokoszyckiej szkole. Nie wiem, czy cieszyły się z tego dzieci szkolne. Za to wiem, jak wielką trwogą przejęta była rodzina kierownika szkoły, którym był Stanisław Cząstka (rocznik 1904). Do Kokoszyc przyjechał z żoną Kazimierą z Krosna w roku 1928. Przychylność mieszkańców pozyskali sobie życzliwym stosunkiem do tutejszych ludzi, bez względu na ich zapatrywania polityczne i sympatie narodowe. Oni nas nie nawracali na polskość, lecz tę polskość nam przybliżali. Na początku września 1939 roku pani Cząstkowa poszła do gminy po dokument zezwalający im na wyjazd. Znany jej człowiek siedział za biurkiem Bürgermeistra. To „nie pozwalało” mu powiedzieć słowa po polsku do pani Cząstkowej. Za to nic mu nie przeszkadzało w ubliżaniu jej po niemiecku, czego, na szczęście, pani Cząstkowa nie rozumiała. Na szczęście dlatego, ponieważ była ona osobą energiczną i nie wiadomo, jak by się to skończyło. Świadkiem zajścia była pani Guzy, której rodzina uważana była jako niemco-śląska, co w tej sytuacji było atutem dla pani Guzy w starciu z Bürgermeistrem. Zbeształa go po śląsku tak, że zaczerwieniał jak burak, jednak nie ze wstydu, ale ze złości i bezsilności w tym momencie. Pani Guzy dobrze znała język niemiecki w mowie i piśmie – jak każdy Ślązak w jej wieku – ale posłużyła się językiem polskim, by pani Cząstkowa wiedziała, że stanęła po jej stronie i jak mocno dała popalić Bürgermeistrowi. On jednak przepustki nie wydał. Po kilku dniach z pomocą dla rodziny Cząstków, tym razem skuteczną, pospieszył „Baron” (rocznik 1908), który też zaliczany był do niemco-Ślązaków. „Baron” przyszedł potajemnie do Cząstków, informując ich, że są zagrożeni i muszą uciekać. Uciekać, ale jak i dokąd? – zapytał bezradny Cząstka. „Baron” kazał im się spakować, bagaż ograniczając do minimum. Powiedział, że w nocy przyjedzie samochodem, by zawieźć ich do Krosna (w Kokoszycach tylko „Baron” miał samochód). O drugiej w nocy „Baron” przyjechał swoim mercedesem, oblepionym hitlerowskimi emblematami. Szczęśliwie zawiózł Cząstków do celu i wrócił do domu. Jakie trudności napotkał „Baron” na trasie zapchanej niemieckimi pojazdami wojskowymi – nie wiem. Przed wyprawą wziął od swojego kuzyna pistolet, który on miał ponoć legalnie. Zaniepokojonemu kuzynowi „Baron” powiedział, że jedzie samochodem daleko i nie wie, jak to się skończy.
Tylko nieliczni kokoszyczanie dowiedzieli się o tym czynie dopiero w roku 1968, gdy będąc na pogrzebie Stanisława Cząstki usłyszeli podziękowanie wypowiedziane przez brata zmarłego – profesora Uniwersytetu Jagiellońskiego – skierowane do „Barona” i kokoszyczan. „Baron” nigdy nie wypinał piersi po medale i nie rozpowiadał o swym czynie, bo jako doświadczony i rozsądny Ślązak był przezorny, gdyż Ślązak nigdy nie wie, co i kiedy może zaszkodzić jemu lub jego potomkom, gdy po kolejnych zawirowaniach ktoś natrafi na jakieś papiery, w których zostało „nabazgrane” coś niewłaściwego - według uznania nowych władców. W tym samym roku, w którym „Baronowi” i kokoszyczanom dziękował brat zmarłego kierownika szkoły, żona naczelnego inżyniera górniczego mojej kopalni pojechała do Krosna przed rozwiązaniem, by nie urodzić Ślązaka – tak się wyraziła. Ciekawe, co o tym powiedziałaby pani Cząstkowa, która urodziła „Ślązaczkę” i dwóch „Ślązaków”.
Pod koniec sierpnia 1939 roku mój ojciec został zmobilizowany do Armii Kraków i wszelki ślad po nim zaginął. A on we wrześniu stale szedł naprzód, lecz na wschód, jakby dowódcy armii nie wiedzieli, skąd nadciąga wróg (historycy nazwali to przegrupowaniem sił). Po drodze kilku żołnierzy strzelało do nisko lecącego samolotu, aż tu nagle zza drewnianej chaty wybiegł wąsaty starzec, krzycząc: Cholera! Co to za wojsko, które do własnego samolotu strzela! Właśnie! Co to za wojsko było? Ojca, zaraz po przybyciu do jednostki, mocno zdziwiło to, że kilkunastu spoconych kaprali w pośpiechu pakowało tornistry tłumowi zmobilizowanych. Wśród tłumu większością byli Górnoślązacy urodzeni na początku XX wieku, którzy nie odbyli zasadniczej służby wojskowej w niemieckim wojsku, jak również w polskim wojsku. Byli oni bardziej statystami, niż pełnowartościowymi żołnierzami. Po kilku dniach ojciec przeczuwał, że wkrótce zostaną wzięci do niewoli i postanowił chociaż raz wystrzelić z karabinu, przypuszczając że jest to jego ostania szansa, bowiem ani na pierwszej wojnie światowej, ani w trzech powstaniach taka okazja się mu nie nadarzyła, jeśli nie liczyć strzelania ćwiczebnego w Nysie pod koniec pierwszej wojny światowej.
To oddanie jednego chociażby strzału na wojnie, nawet w powietrze, miało dla ojca znaczenie honorowe, ponieważ jego ojciec, a mój dziadek miał jeszcze większego pecha pod względem wojskowym. Przeżył on pięć wojen i trzy powstania, a w żadnym tym wydarzeniu nie uczestniczył jako żołnierz, bo był tak „nieszczęśliwie” urodzony (1863 rok). Dlatego gdy w roku 1864 Niemcy bili się z Duńczykami, mój dziadek jeszcze nie raczkował. Kiedy Niemcy bili się z Austriakami w roku 1866, mój dziadek miał trzy lata. Podczas wojny z Francuzami na przełomie lat 1870/71 dziadek pasał gęsi. Do pierwszej wojny światowej i następnych zbrojnych zmagań był za stary.
Pod wieczór, podczas postoju w lesie pod Jarosławiem, ojciec strzelił w powietrze. Został obwiniony o zdradzenie pozycji wrogowi, za co niewątpliwie czekał go sąd polowy, przed czym uchroniło go wzięcie oddziału do niewoli. Jeśli wystrzał ojca rzeczywiście przyspieszył niewolę, to tym lepiej, zwłaszcza dla oficerów, których za kilka dni czekała niewola sowiecka, z tragicznym dla oficerów skutkiem. Armią Kraków dowodził generał brygady Antoni Szylling, który po wzięciu go do niewoli resztę wojny spędził w oflagu, a po uwolnieniu go przez Amerykanów osiadł w Kanadzie, gdzie zmarł w roku 1971, dożywając prawie 87 lat. W drodze do lagru przespali pierwszą noc na napotkanym cmentarzu, a następną w przypałacowych ogrodach hrabiów Potockich w Łańcucie. Jadąc potem pociągiem do obozu jenieckiego w Lamsdorf (Łambinowice), widział – na odcinku z Gliwic do Kędzierzyna – ludzi przy wykopkach ziemniaków, którzy prostowali plecy i podniesionymi kopaczkami grozili jeńcom. Wtedy ojciec pomyślał: Wy pieroński gizdy! Komu wy wygrażocie! Jo jest urodzony we Westfalach, nimiecko szkoła mom skończono w Pszowie, a takich jak jo, w tym cugu jest fol. Czekejcie pierony, wojna sie dopiero rozpoczła, wy też przydziecie dran! (na was też przyjdzie kolej) Inną grupę jeńców Armii Kraków Niemcy przyprowadzili do klasztoru na nocleg. Przeor, nieświadomy że wśród jeńców są Górnoślązacy znający język niemiecki, wyraził swoje niezadowolenie w języku niemieckim, skierowane do kapitana Wehrmachtu: - Po co pan ich tu przyprowadził? Nie mógł ich pan zlikwidować po drodze? Człowiek który to słyszał nigdy już nie wszedł do kościoła.
Andrzej Piontek