środa, 26 czerwca 2024

imieniny: Jana, Pawła, Miromira

RSS

Westfalska Ławka (III). O bohaterach, którzy szli prosto do nieba

18.06.2024 08:40 | 0 komentarzy | (q)

W roku 1906 Pszowem wstrząsnęła tragedia. Franciszek Chrószcz zastrzelił żandarma Rothe, który przyszedł z kopalnianym murarzem do jego ziemianki, by rozebrać kuchenny piec. Chrószcz nie podporządkował się wcześniejszym nakazom, co miało uniemożliwić dalsze tam zamieszkiwanie. Gdy żandarm padł trupem, murarz pognał w stronę kopalni, aż się za nim kurzyło, a Chrószcz ukrył się w pobliskim lasku o nazwie Szołtysik, gdzie został osaczony przez żandarmów. Będąc w sytuacji bez wyjścia, zastrzelił się z pistoletu żandarma.

Westfalska Ławka (III). O bohaterach, którzy szli prosto do nieba
Przyszli pszowscy powstańcy. Od lewej: ojciec, jego starszy brat Herman, ich kolega i Józef, trzeci z braci Piontków.
Wiesz coś więcej na ten temat? Napisz do nas

Wieść o tym zaczęła zataczać coraz szersze kręgi, a im dalej od centrum wydarzenia, tym większe zafałszowanie propagandą, która nasilała się proporcjonalnie do wymierania świadków tych wydarzeń, ponieważ dla propagandy wybiórcza śmierć zawsze ma wartość diamentu, oszlifowanego tak, by bardziej oślepiał niż zachwycał. Rychło Chrószcz został obwołany śląskim Drzymałą, choć tu w wozie mieszkał Kubica. Później Chrószcza nazwano pierwszym powstańcem śląskim. A tak naprawdę był naiwnym romantykiem, który wydał prywatną wojnę cesarstwu, nie bacząc na biblijną przestrogę, że nie na darmo król nosi miecz. Rugi pruskie są faktem, ale tu nie o to szło. Daleko od zwartej zabudowy nie wolno było samowolnie budować domów zarówno Niemcom jak i Polakom. Chrószcz mieszkał z rodziną w domu żony, która go wygnała. Był to ich dramat rodzinny. W rozległej okolicy dawnej ziemianki do tej pory nie ma domów, choć minęło już ponad sto lat od czasu wspomnianego dramatu.

Za starej Polski nikt nie myślał stawiać pomnika Chrószczowi, bo żyli ludzie, którzy nieszczęśliwości tego człowieka nie nadali rangi pomnikowej. Dopiero w roku 1984 nadgorliwi kombatanci powstań, o które niektórzy z nich zaledwie się otarli, postawili pomnik z okazji czterdziestolecia Polski Ludowej. Zapewne ich potomkowie będą wymieniać tablicę o napisie rażącym w obecnym czasie tak zwanej dekomunizacji. Podczas odsłaniania pomnika, propagandowe zachwyty wygłaszał ówczesny wiceminister sprawiedliwości – syn ziemi wodzisławskiej. Prawnik wychwalał człowieka, który naruszył prawo budowlane, posiadał nielegalnie broń i zabił stróża prawa i porządku. Gdyby Franciszek Chrószcz zmartwychwstał, na pewno mocno by się zdziwił cechami i rolą, które mu przypisała propaganda, nie pytając go o zgodę.

Gdy na początku dwudziestego wieku wszystko zmierzało ku pewnej przyszłości, a miliony dzieci szkolnych w trzech cesarstwach wznosiły do Boga wymuszone modły za pomyślność swoich cesarzy, wybuchła wojna światowa, nie nazywana wtedy „pierwsza”, bo nikt nie był tak przewidujący by wiedzieć, że chrześcijańska Europa „zafunduje” sobie i światu dwie straszne wojny w jednym stuleciu. Na samym początku wojny poszedł na front najstarszy syn mojego dziadka, któremu też kazano bić się z Francuzami. On nie miał takiego szczęścia jak jego dziadek Leopold 44 lata wcześniej. Jego rodzice, a moi dziadkowie, już po miesiącu dostali obrazek, na którym anioł sfrunął do martwego żołnierza, by na jego trupią skroń założyć wieniec laurowy. Poległy na rzekomym polu chwały, uhonorowany obrazkowym wieńcem laurowym, miał zaledwie 23 lata. W kolejce stało czterech jego młodszych braci, którzy odchodzili na wojnę jeden po drugim, oprócz najmłodszego, bo dla niego wojna za wcześnie się skończyła.

Wilhelm Jureczko z Rydułtów dosłużył się stopnia Obergefreitra artylerii w czasie odbywania służby wojskowej w latach 1907 – 1909. Na pamiątkę dostał piękny kufel do piwa, którego wieczko przypomina czubek pocisku artyleryjskiego z zapalnikiem. Oprócz kufla dostał też równie piękną porcelanową piersiówkę na wódkę. Na kuflu wypisane, ku pamięci, 60 nazwisk jego kolegów. Po pięciu latach od zakończenia służby wojskowej został wezwany na front pierwszej wojny światowej. Pod koniec wojny zginął w walce z Francuzami, których pocisk rozerwał się w pobliżu Wilhelma, a jeden odłamek wbił się w jego ciało. Umierał na oczach sanitariusza, który dobrze go znał, bo pochodził ze sąsiednich Radoszów. On to wyjął i zabrał odłamek pocisku, który zatrzymał się u wylotu rany.

Sanitariusz przeżył wojnę i wrócił do domu. Niezwłocznie przyszedł do rodziny Wilhelma. Oddał im zabójczy kawałek żelaza, który uśmiercił Wilhelma. Od tej pory odłamek ma swoje miejsce w kuflu, z którego od roku 1918 nikt więcej nie napił się piwa. Wódki z piersiówki też nikt dotąd nie pił. Na pszowskim wzgórzu od 167 lat stał barokowy kościół, patronujący rozległej okolicy. W tym kościele matki wypłakiwały oczy przed cudownym obrazem Matki Boskiej, modląc się o szczęśliwy powrót synów i mężów z wojny. Trzech synów moich dziadków wróciło. Wróciło wielu innych, którzy pośpiesznie się żenili i chcieli budować domy na ojcowskich polach, na co niemieckie prawo nadal nie pozwalało. Był to jeden z powodów powstańczego buntu, podsycanego przez agitatorów z Wielkopolski i z Galicji. Powstańcami w Pszowie zostali również mój ojciec i jego dwaj starsi bracia. Ojciec był „uzbrojony” w kaburę pistoletu, wypchaną szmatami. Na widok tego Niemiec miał narobić w portki ze strachu. O rok starszy kolega ojca był współorganizatorem POW (Polska Organizacja Wojskowa) w Pszowie i okolicznych wioskach. Z racji swej funkcji miał pistolet, którym się popisywał, aż ustrzelił sobie palec w Zganiaczowej kuchni. W tej sytuacji ranny został przewieziony za granicę, do Sosnowca, ponieważ tu lekarzami byli Niemcy, u których nie można było pokazać się z taką raną. W Sosnowcu został wyleczony, przeczekał kolejne powstania, wykorzystując czas na kursach pocztowych. Gdy było po wszystkim, wrócił jako inteligent i bohater ranny w powstaniu. Przejął powstańczą dokumentację i był ważną osobą wydającą różne zaświadczenia.

W Pszowie mówiono powstańcom, że na umówiony sygnał cały regiment wojska niemieckiego w Raciborzu założy polskie orzełki na czapki wojskowe i przejdzie na stronę powstańców. W rzeczywistości przywieziono na drabiniastym wozie karabiny ukryte w sianie, a że karabiny i naboje były różnego kalibru, toteż trzeba było pasować, który nabój do którego karabinu się nadaje.

Pewnego dnia ojciec z czterema kolegami ukrył się w zbożu na Jelochowym polu, koszonym przez nich na Sośninach. Niemcy ich tam wyczuwali, pytali więc żniwiarzy, czy nie widzieli buntowników. Żniwiarze, oczywiście, „nie widzieli”. Wobec tego Niemcy czekali, aż buntownicy zostaną wykoszeni. Żniwiarze jednak „słabli” i coraz częściej odpoczywali, aż zbliżył się wieczór i zeszli z pola, a wraz z nimi pole opuścili Niemcy. Co ich powstrzymywało przed wtargnięciem końmi w zboże, by popisać się ułańską fantazją? Dlaczego nie podpalili zboża, na wzór kozackiego prostactwa? Gdyby tak się stało, byłbym unicestwiony 20 lat przed moim urodzeniem, a na pamiątkowej tablicy, wmurowanej później w ścianę domu przy pszowskim ryneczku, byłoby może wpisane nazwisko mojego ojca i jego czterech kolegów.

Na tablicy jest wpisany Józef T. Był on działaczem związkowym „Annagrube”. Jego owdowiała żona z trójką półsierot została bez środków do życia. Z tego powodu dwa razy w miesiącu wystawała w kopalnianej markowni i wyciągała żebraczą rękę do górników idących z wypłatą do domu. Jej sytuacja nie zmieniła się na lepsze po przyłączeniu do Polski części Górnego Śląska, na której był Pszów. Dopiero niemiecki dyrektor kopalni umożliwił jej prowadzenie kiosku przed kopalnianą bramą, co dało jej na tyle wysokie dochody, by móc kształcić syna wtedy, gdy niemieckiego dyrektora zastąpił dyrektor polski, mgr inż. Hardt (1931r.), ponieważ kiosku nikt już jej nie odebrał. A że historia drwi sobie z ludzi, toteż dorosły i wykształcony syn powstańca śląskiego wżenił się do rodziny niemco-śląskiej, której nazwisko kończyło się na „...mann”. W latach sześćdziesiątych minionego wieku miał stanowisko głównego mechanika tej samej kopalni, gdzie 40 lat wcześniej jego matka przeżywała żebracze upokorzenie.

Andrzej Piontek