Westfalska Ławka (II). Wszystko zaczęło się od Leopolda
Mój pradziadek, Leopold Kowalik, urodził się piątego kwietnia 1840 roku w Pszowie. Tam się ożenił i z rodziną wiódł biedne życie; szukał więc lepszego bytu dla swojej rodziny, w czym pomógł mu przypadek.
Jako poddany cesarzowi Niemców, musiał bić się z Duńczykami o Schleswig-Holstein w roku 1864, przez co miał przerwany miesiąc miodowy. Gdy miał już dzieci, ponownie musiał się bić, ale z Francuzami w roku 1870/71. Po wygranej wojnie pradziadek wracał do domu przez Westfalię, gdzie zobaczył mnóstwo dymiących kominów, gęstwinę torów kolejowych, nowe familoki już zasiedlone i w budowie. Dlatego popytał ludzi o interesujące go sprawy, dowiedział się tego, czego chciał się dowiedzieć i doszedł do wniosku, że dobrze płatnej pracy jest tam pod dostatkiem i osiedlając się tam, zrobi krok do przodu na cywilizacyjnej drodze. Wrócił więc do Pszowa, by z żoną i trójką dzieci wyjechać do Westfalii.
Zamieszkali w Gelsenkirchen. Pradziadek był jednym z pierwszych osiadłych tam Górnoślązaków, dlatego posyłano go na Górny Śląsk w celach werbunkowych, by ściągnąć jak najwięcej ludzi do pracy. Zwerbowani nie musieli zastanawiać się, dokąd wyruszyć za chlebem. Oddalenie od domu o ponad 1000 km nie było rozstaniem się z rodzinną ziemią na zawsze, jak dla tych, co wcześniej wypływali za Wielką Wodę, mając za towarzyszkę wyostrzoną siekierę.
Pradziadkowie mieli ośmioro dzieci, z których najstarszą była moja babcia Maria Magdalena, urodzona 29 lipca 1865 roku w Pszowie. Pradziadkowie i dziadkowie wrócili do Pszowa z dziećmi w roku 1900. Pradziadek umarł 4 grudnia 1902 roku, a prababcia umarła 26 stycznia 1932 roku, dożywszy 90 lat. W tym samym mniej więcej czasie, co mój pradziadek Leopold Kowalik, wyruszył do Westfalii Franciszek Krambiec, urodzony 22 września 1842 roku w Gross Thurze (Turza Śląska). Pracował jako poganiacz koni w kopalni „Unser Fritz”. Następnie mieszkał w Horsthausen (później przyłączone do Herne), gdzie pracował w kopalni „Grosser Fritz”. On również był wysyłany na Górny Śląsk w celach werbunkowych. Krambiec miał ośmioro dzieci, z których najstarszy był Jan, urodzony 27 sierpnia 1871 roku w Gross Thurze. Gdy po kilkunastu latach Franciszek Krambiec wrócił z rodziną do Gross Thurze, jego czternastoletni syn Jan boso wybrał się z powrotem do Westfalii.
Mój dziadek Franciszek urodził się 18 grudnia 1863 roku w Suminie, skąd również wyjechał do Gelsenkirchen. Drogi mojego dziadka i Jana Krambca zeszły się w rodzinie mojego pradziadka Kowalika. Mój dziadek ożenił się z jego najstarszą córką Marią Magdaleną, urodzoną w Pszowie, a Jan Krambiec z jego najmłodszą córką Karoliną, urodzoną w Gelsenkirchen. Jan Krambiec, oprócz pracy w kopalni, ustawiał w niedziele kręgle w kręgielni, za co dostawał pół marki i bułkę z kiełbasą. Pracował również jako pomocnik murarski. W dniu ożenku był już właścicielem dwupiętrowego domu czynszowego przy Ludwigstraße 34 w Herne. Wykorzystując koniunkturę budowlaną, wybudował przy tej samej ulicy dwa domy czynszowe (trzy i czteropiętrowe) pod numerami 38 i 40 (W roku 1980 ta ulica nazywała się Horsthauserstraße). W domu pod numerem 40 Jan Krambiec usadowił przedsiębiorstwo handlowe pod nazwą „Adler-Drogerie”, zarejestrowane pod numerem A-371 w rejestrze handlowym Amstgericht Herne.
Jan Krambiec był działaczem polonijnym. Należał do kilku polskich organizacji: Towarzystwa Przemysłowców Polskich w Herne, Związku Górników Polskich oddział w Bochum, Polskiego Towarzystwa Gimnastycznego „Sokół”, Towarzystwa Śpiewu i Polskiego Towarzystwa Kościelnego przy parafii św. Józefa w Herne Horsthausen. Ponadto był radnym miejskim z ramienia Polskiego Stronnictwa Wyborczego w Herne do kwietnia 1922 roku. Jako radny należał do komisji: do spraw przyłączenia gmin do miasta Herne, do spraw podatkowych, do spraw nieruchomości oraz komisji komitetu towarzystwa zaopatrzenia miasta Herne i gminy Sodingen w gaz i prąd. Został radnym za sprawą głosów Polaków, których było około 30 procentów wśród 70 000 mieszkańców miasta. Miał on również wielkie zasługi przy organizowaniu szkółek polskich na terenie Westfalii.
Gdy przodkowie pracowali daleko od stron rodzinnych, na Górnym Śląsku, Niemcy, ale też Austriacy i Szkoci, rozbudowywali jego przemysł. Budowali kopalnie, huty oraz inne zakłady przemysłowe, jak też osiedla mieszkaniowe ze wszystkim tym, co było potrzebne ludziom do życia według najlepszych standardów tego okresu, ale w zróżnicowaniu zależnym od pozycji społecznej. To spowodowało, że coraz mniej Górnoślązaków wyjeżdżało za pracą do Westfalii, z której wielu wracało wzbogaconych. Pszowianie wracali na wieść o tym, że hrabia Wengersky poddał swój majątek ziemski parcelacji, którą przeprowadzał Polski Bank Parcelacyjny z Poznania w roku 1904. Ponad sto lat temu posiadanie pola było marzeniem, ponieważ gwarantowało ludziom wyżywienie rodziny, pod warunkiem należytego dbania o ziemię. Dlatego dziadek, choć nie wyjechał do Ameryki z siekierą, bez siekiery się nie obył, gdyż na części kupionej ziemi musiał wykarczować pnie po wyciętym lesie. Jego trud i mozół łagodziła radość, że oto on jest właścicielem dwóch kawałeczków planety, oznakowanych kamieniami granicznymi i z numerami w księgach wieczystych, przy których wpisano jego nazwisko.
Trzy sąsiadujące ze sobą pasy pola stały się własnością rodzin: Jelochów, Trontów i Piontków, w których żonami i matkami były trzy siostry z domu Kowalik: Marta, Zofia i Maria Magdalena. To ich matka, a moja prababcia, Józefa Kowalik z domu Krakowczyk, ciułała pieniądze na sposób szkocki w Westfalii, które potem zostały dołożone do oszczędności zamężnych córek, co pozwoliło im kupić wymarzone pola. Czwarty pas pola kupili Krakowczykowie, spokrewnieni z moją prababcią. Można powiedzieć, że był to klan rodzinny. Marta i Maria Magdalena miały po 9 dzieci, a Zofia miała dzieci 11. Było tak, że kiedy najstarsze ich córki rodziły pierwsze dziecko, one rodziły dziecko ostatnie. Dlatego mój kuzyn, pierworodny syn najstarszej siostry mojego ojca, miał dzieci starsze ode mnie.
Przybysze z Westfalii mieli nadzieję na spokojne życie, a ich potomstwo miało tu przeżywać radosne dzieciństwo i lata młodzieńcze.
Andrzej Piontek