Westfalska Ławka – książka, która z górnika uczyniła pisarza
Wiceminister górnictwa przeczytał książkę jednym tchem, a rozchodziła się w zawrotnym tempie nie tylko w Polsce, ale i za granicą. My postanowiliśmy ją przedstawić naszym czytelnikom w odcinkach. Oczywiście za zgodą autora Andrzeja Piontka, który pisarzem został trochę z przypadku.
Wszystko zaczęło się w 1996 roku od Rybnickich Dni Literatury. – Ogłoszono wtedy konkurs literacki o bliskiej mi tematyce. Korciło mnie, by wziąć w tym udział, a jednocześnie powstrzymywało to, jaką rangę mają RDL. Myślałem: gdzie się pchasz po siedmioletniej podstawówce, ukończonej w roku 1953? Kupiłem maszynę do pisania i ukradkiem pisałem, choć maszyna robiła dużo hałasu. Najpierw musiałem krótko obciąć paznokcie. Potem miałem maszynę elektryczną i z taką samą siłą tłukłem w klawisze. W tamtym czasie komputery nie były rozpowszechnione, a ponadto były prymitywne. Ksero również nie było, stąd nie mam tego, co wtedy pisałem na wynos – opowiada pan Andrzej.
Na konkurs literacki napłynęło sporo prac, ale jego „Starzykową izbę” oceniono najwyżej. „Gazeta Rybnicka” z 11 października 1996 roku tak pisała o tych wspomnieniach: (…) Szczególnym autentyzmem, energią słowa, odwagą sądów o historii i współczesności Górnego Śląska, wyróżnia się „Starzykowa Izba” Andrzeja Piontka z Wodzisławia Śląskiego, gorzki hymn o przemijaniu świata, w którym najważniejsze to umiłowanie ziemi i bliskich”.
Opowiadanie opublikowały również „Nowiny Wodzisławskie”, a historyczny już tekst znalazł się w tym roku w HistoriONie. I wtedy przyszedł do naszej redakcji pierwszy mejl od pana Andrzeja, w którym pisał, że konkurs stał się impulsem do napisania książki „Westfalska Ławka”, w której zawarł nie tylko wspomnienia własne, ale i historię swojej i wielu innych rodzin śląskich. Za zgodą autora, jej fragmenty publikujemy w odcinkach na naszym portalu. Zachęcamy do lektury i przesyłania własnych wspomnień, opowiadań i archiwalnych zdjęć.
Katarzyna Gruchot
I Pokolenie przodków
Był początek lipca 1944 roku, gdy z wujkiem Aleksem zbierałem borówki w lasku oddalonym około 700 metrów od naszego domu. Nagle usłyszeliśmy przejmujący, złowieszczy ryk syren alarmowych, zagłuszający świergot rozlicznego ptactwa. Była to zapowiedź zbliżania się amerykańskich bombowców. Przejęty strachem, ponaglałem wujka do powrotu do domu, mimo że borówki ledwo zakrywały dno litrowego dzbanka na mleko. Gdy wyszliśmy z lasu, słyszeliśmy potęgujące się, monotonne dudnienie czegoś jeszcze niewidocznego zza drzew.
Po chwili siedziałem w przydomowej laubie (drewniany ganeczek przed drzwiami wejściowymi do domu), obok dziadka i naszego sąsiada, spoglądających spokojnie na niebo, po którym płynęły tafle eskadr bombowców w szyku defiladowym. Spokój dorosłych był dla mnie niezrozumiały, choć i mnie objął. Myślałem, że przez ich obecność nawet największa bomba nie jest w stanie zrobić mi krzywdy. Gdy samoloty nieco odleciały, z nieba wolno opadała srebrzysta lameta. Nikt nie wiedział, po co dla nas ten przedwczesny świąteczny podarunek. Starsze dzieci z naszej paczki i zapobiegliwe sąsiadki zbierały lametę, nie bojąc się już bomb, bo samoloty poleciały ze śmiercią do innych ludzi. Ja nie zbierałem lamety, gdyż wcześniej ktoś powiedział, że Amerykanie zrzucają graczki (zabawki) i filfyjderhaltry (wieczne pióra), które wybuchają i urywają dzieciom palce albo wybijają oczy.
- Lecom na Heydebreck (Kędzierzyn) – powiedział sąsiad i dodał: Bo jak by lecieli na Ratiborhammer (Kuźnia Raciborska), to by my już słyszeli bombardowanie. Borocy ci ludzie, co tam miyszkajom – powiedział dziadek. Do nas też mogom przylecieć strzaskać nasza gruba. Wtedy i my możymy uciyrpieć, a co dopiyro ci na familokach, co tak blisko przy grubie miyszkajom. Westfale już Angliki strzaskali. Pora dni tymu był u nas Ginter z Bottrop i nom o tym opowiadoł. Tam Angliki ani nie muszom cylować, bo kożdo bomba trefi na jakiś werk (fabrykę). Ginter nie wiedzioł, że my już o tym wiymy. Do nas przywiyźli dzieci z Düsseldorf, co by tam nie uciyrpiały. U Karlika Ochmana jest Heinz i Wili. Heinz był na placu i jak słyszoł fligeralarm (alarm przeciwlotniczy), ze strachu skoczył do klotki z krolikami, choć fligry (samoloty) nie przyleciały (ojciec dzieci był pilotem Luftwaffe). U Tytkich jest Sylwia Dobrowolski. Ona chodzi do szkoły. Jak chce sie bawić z naszymi dzieckami, to piyrsze musi dać im zadani odpisać, bo nasze dzieci nie umiom dobrze godać i pisać po nimiecku. Do Sylwie przyjyżdżo jeja mama Beata. Mama Sylwie mo Bombenbescheinigung (zaświadczenie o zbombardowaniu) i może kupić taki towor, kerego inksi nie dostanom. Tytkowie chcieli, żeby kupiyła im bioło farba na okna sztrajchować (malować). Oni posztrajchowali se okna i jeszcze do somsiadow stykło (starczyło), że aż Grünberg sie tymu dziwowoł (komendant posterunku policji w Kokoszycach). Beata za to biere stond masło, chlyb i woszty (kiełbasy).
Dzieci z Düsseldorf som jeszcze u Martina, u Cichego i u kogoś we dworze. Jo słyszoł, że dzieci z Düsseldorf som też w Jedłowniku, w Krzyżkowicach i w Pszowie. One jeżdżom tam na rolszuach (na wrotkach) po rynku. Nikedy dowajom pojeździć naszym dzieckom, żeby mogli sie pośmioć, jak robiom kopyrtki. Nie umia se tego przedstawić (wyobrazić), jak teraz wyglondajom Westfale, kaj jo zostawiył moi młode lata – ze smutkiem w głosie powiedział dziadek. - Mie tego, Francek, nie musisz godać. Jo tam był dłożyj od ciebie i też mi sie tam pieronym podobało, choć trza było robić jak koń. Ale za to przywioz jo tela piniyndzy, że jo se umioł kupić wiyncy pola niż inksi – przechwalał się sąsiad. -Tu też mogli my se dobrze żyć pod Niymcym, ale młodym sie powstanio zachciało, bo nie byli na wojnie i też chcieli se postrzylać jak jejich starsze kamraty. A ci, co byli na wojnie, chcieli młodszym pokozać, jaki to som z nich heldy (bohaterowie). Potym za to byli bez roboty pod Polskom i na nas zaglondali, co by my im coś do garca wciepli. Ale co my mogli im dać. Dali my im pola kupione za westfalski piniondze, ale z tego tak cołkim nie dało sie wyżyć - w tak zwięzły sposób dziadek wyraził swój pogląd polityczno-ekonomiczny. - Widzisz, Francek, skwuli tego pola, co dostała od nas dziołcha, to była ino ostuda w doma. Maryjka wziyna se chłopa z familoków i on dondroł o to, że musi robić na grubie i na polu. Jak straciył robota na grubie, bo Polocy powiedzieli, że kto mo poletyn z głodu nie umrze, jeszcze bardzi chalatoł, że z berhmona stoł się małym bambrym – żalił się sąsiad. -Tak to już jest, Alojz. Dzieciom nigdy nie wygodzisz. Synek abo dziołcha z familoków mają być radzi, jak dostanom konsek pola. Przeca bez piyrszo wojna na familokach ciyrpieli taki głod, że od tego czasu na familoki godomy też hongerhauzy (domy głodu), bo tam nie mieli obiylo (zboża) ani żarna, ani piekaroka, kaj by se mogli upiyc konsek chleba. Gibko młodzi o tym zapomnieli – stwierdził dziadek.
Najdłuższe rozmowy w laubie prowadzili mężczyźni w sobotnie wieczory, gdy kobiety były zajęte kąpaniem dzieci i przygotowaniami do niedzieli. Za to w świąteczne popołudnia one zajmowały laubę. Ulubionym miejscem przesiadywania dziadka była ławeczka pod zachodnią ścianą domu, z której późną jesienią dziadek przenosił się pod kaflowy piec, by przeczekać zimę.
Pod koniec marca 1945 roku przewalał się u nas front wschodni. Czteromotorowe bombowce z białymi gwiazdami ustąpiły miejsca mniejszym samolotom z gwiazdami czerwonymi. Wracający do „Europy” Niemcy straszyli nas „Iwanem”, również spieszącym za nimi do „Europy”. Rano dwóch takich przyszło z pepeszami do naszego domu, pytając: Gierman jest'? Gitler jest'? Nie czekając na odpowiedź, sami zaczęli smotreć (szukać), otwierając szafy. Każdemu otwarciu szafy towarzyszył okrzyk: Magazin! Magazin! (sklep). Potem, gdy nieco się zadomowili, pytali, jak daleko jest rieka Odra.
Zanim skończyła się wojna, umarł nasz sąsiad i dziadek sam siadał na ławce, paląc ozdobną fajkę, o nazwie „cesaroczka”. Wtedy wzrok dziadka błądził po linii horyzontu. Jego myśli były nieodgadnione, ponieważ należał do pokolenia ludzi małomównych, których określam mianem „przeżuwacze”. Podczas jednego dziadkowego przeżuwania życiowych spraw usiadłem obok niego. Wtedy dziadek powiedział: Jak byś był jaskółkom i poleciołbyś tam, kaj teraz zachodzi słońce, to byś dolecioł do Westfal, kaj urodziył sie twoj tata.
Dwudziestego szóstego kwietnia 1946 roku umarł mój dziadek. Od tej pory właściwie nikt, oprócz mnie, nie przesiadywał na ławce zwróconej w stronę Westfalii. Rozmowy mojego dziadka z sąsiadem o Westfalii, prowadzone na tej ławce, oraz milczące wpatrywanie się dziadka w zachodzące słońce spowodowały prawdopodobnie to, że dla mnie była to Westfalska Ławka.
Te przypadkowo wysłuchane rozmowy, spływające niewidoczną strużką z ławeczki, utrwaliły w mojej pamięci nazwy wielu miast Westfalii: Bottrop, Gelsenkirchen, Essen, Bochum, Castrop, Dortmund, Herne. A gdy mówili o pracy w kopalni, to gęsto było od słów: cehaus (cechownia), badyhaus (łaźnia), badymajster (łazienny), anszlyger (sygnalista szybowy), zajlfart (jazda ludzi szybem), sztreka (chodnik), sztichkapa (rozchodzenie się przekopów), waserzyjga (ściek do odprowadzania wody do stacji pomp pod szybem), kwerszlak (przekop – chodnik o dużym przekroju, wydrążony w kamieniu, prowadzący do pokładów węgla), tajlong, ferlyjzong (sprawdzanie obecności górników przez sztygara i podział pracy), bryndzberg (pochylnia do transportu materiałów za pomocą kołowrotu), haspla (kołowrot), dryjszajba (tarcza obrotowa na skrzyżowaniu torów), zola (spąg - „podłoga” wyrobiska), flec (pokład węgla) i wiele innych słów (zapis fonetyczny).
Nieraz na westfalską ławkę zaciągałem kuzyna, dwa lata starszego ode mnie, by z nim prowadzić „poważne” rozmowy o tajemniczej, egzotycznej dla nas krainie. Kuzyn wymądrzał się i mówił o westfalskim skarbniku, nazywanym Berggeist i o sztajgrach, o których zapewne nasłuchał się u swoich dziadków, mieszkających parę kroków od bramy pszowskiej „Annagrube”. Ja również znałem Berggeista z opowiadań oraz wiedziałem, że sztajgrowie cieszyli się szacunkiem górników. Dziadek często pośpiewywał sobie: „Glück auf, Glück auf, der Steiger kommt...” Wpojony nam szacunek dla sztajgra przejawiał się tym, że gdy wujek Aleks (ojciec kuzyna) nie miał czasu na zjedzenie chleba zabranego z domu do pracy, przynosił go z powrotem i mówił nam, że jest to dla nas chleb od sztajgra. Wtedy o mało nie pobiliśmy się o ten sztajgrowski chleb; taki zmęczony, prawie suchy, bo smalec weń się wtopił.
Zanim rozpadła się westfalska ławka, zdołałem nakłonić ojca, by usiadł na niej obok mnie i opowiedział, jak to było z tymi Wesfalami. Przecież podrosłem na tyle, by móc zadawać „mądre” pytania i zrozumieć to, co usłyszę w odpowiedzi. Ten jednorazowy przekaz okazał się dla mnie niewystarczający, dlatego w kolejnych latach ponawiałem pytania, coraz głębiej drążąc sprawy westfalskie.
Andrzej Piontek