Sztuka interpretacji, czyli można naśladować Boga
Obcowanie ze sztuką jest szkołą. Szkołą, w której uczymy się, w której ćwiczymy się w tym, by zauważać nie to, co wszyscy robimy tak samo, ale, przeciwnie, właśnie to, co każdy z nas robi osobliwie. Swoiście. Inaczej. To, co każdy z nas robi na sobie właściwy sposób - pisze ks. Łukasz Libowski.
3.
Nie tylko dzieła sztuki, nie tylko artyści potrzebują interpretacji. Potrzebują zrozumienia. Interpretacji i zrozumienia potrzebuje każdy człowiek. Każdy człowiek i wszystko, co od niego pochodzi. A więc jego dzieła. To jest: jego słowa i czyny. Tak, każdy człowiek jest tajemnicą. Tajemnicą, w którą stosownie, tak, by jej nie naruszyć, a zatem z szacunkiem, należy wejść. Wejść. Wniknąć. Wdrożyć się. Acz pod jednym warunkiem. O ile tworzyć chcemy zgodliwą wspólnotę. Jeśli tylko pragniemy, by naszymi wzajemnymi stosunkami rządziła harmonia. By harmonia regulowała nasze wzajemne odnoszenie się do siebie.
Gdyby interpretacja i rozumienie były proste, byłoby pośród nas, w onym żywiole, jaki jako ludzie stanowimy, standardem. Tymczasem standardem one nie są. Niestety. W żywiole ludzkim zrozumienie, czyli, jak powiedziano, szersze, głębsze patrzenie, zdarza się. Raz po raz się przytrafia. Dlatego, kiedy się przytrafia, jest świętem. Cudem. Cudem, który trzeba zauważyć. Przy którym trzeba się zatrzymać. Którym trzeba się ucieszyć. Który wypada uczcić. Bo przecież nie wiadomo, kiedy wydarzy się następny.
Wnikałoby z tego, że dużo między nami niezrozumienia. Prawda to? Prawda. Smutna prawda. Jesteśmy istotami nierozumiejącymi. Nierozumiejącymi, a więc niewprawnymi w sztuce interpretacji. Nierozumiejącymi, a więc patrzącymi ciasno. Punktowo. Płytko. Nierozumiejącymi, a więc nieuwzględniającymi kontekstów. Kontekstów, które składają się na ów szerszy plan. Plan szerszy, który tłumaczy, wyjaśnia, uzasadnia plan węższy. Nie rozumiemy siebie nawzajem. I jednocześnie, co nawet może gorsze, nie rozumiemy siebie samych. Dlaczego tak jest? Powodów takiego stanu rzeczy jest zapewne wiele. Ale w tej chwili zamyślenia moja uwaga koncentruje się na jednym. Kto wie, czy nie najistotniejszym. Brak dystansu. Nie rozumiemy siebie nawzajem i nie rozumiemy siebie samych, ponieważ nie mamy odpowiedniego po temu dystansu. Mówiąc to samo, lecz nie tak samo: nie rozumiemy siebie nawzajem i nie rozumiemy siebie samych, ponieważ jesteśmy zbyt blisko siebie nawzajem i zbyt blisko siebie samych. Żeby bowiem widzieć więcej, żeby widzieć szerzej, konieczna jest odległość. Tak, odległość. I czasowa. I intelektualna. I emocjonalna. I może jeszcze jakaś inna. Wszak dopiero z pewnej odległości możliwym jest dostrzec, jak jedno z drugim się wiąże. Że między jednym a drugim jest jakaś odpowiedniość. Jakaś korespondencja.
Jeden jest, który ma dystans. Dobry dystans. Właściwy dystans. Taki sam względem wszystkich ludzi. Jeden jest więc hermeneuta. Wielki, doskonały hermeneuta, który rozumie ludzi. Który rozumie każdego człowieka. Bóg. On jeden odgaduje tajemnicę każdego człowieka. On jeden w tajemnicę każdego człowieka wnika. Tajemnicę każdego człowieka penetruje. On jeden, Bóg, wie, jak powiada ewangelista, co w każdym człowieku się kryje. On jeden wie wszystko. Wszystko o człowieku. I wszystko o wszystkim dookoła człowieka. To jest o wszystkim tym, co warunkuje życie człowieka. Dlatego On jeden, Bóg, interpretator, który w interpretacji swojej się nie myli, nie chybi, może człowieka sądzić. Może sądzić człowieka, bo sąd Jego nie krzywdzi. Nie krzywdzi nikogo. Nikomu nie ubliża. Bo sąd Jego jest, jak wierzymy, sprawiedliwy.
Bóg zatem, okazuje się, jest mistrzem interpretacji. Toteż szłoby o to, aby sztuki interpretacji Odeń się uczyć. Oczywiście, nigdy nie dorównamy Mu w biegłości w tej sztuce. Od początku jest to jasne. Ale w jakiejś mierze interpretacji nauczyć się od Niego jesteśmy w stanie. Przyglądajmy się więc Bogu. Temu, jak On nas postrzega. Jak On nas czyta. Jak On nas rozszyfrowuje. Dekoduje. I dokładajmy starań, by siebie i innych postrzegać, czytać, rozszyfrowywać, dekodować dokładnie jak On. W ten sposób z Jego interpretacyjnego mistrzostwa zdołamy cokolwiek dla siebie, na swoje potrzeby, na swój użytek, uszczknąć.
4.
Drugim z wydarzeń ubiegłego tygodnia, które pobrzmiewają w moim wnętrzu aż do chwili obecnej, jest koncert, jaki miał miejsce w Filharmonii Opolskiej na rozpoczęcie 21. Dni Kultury Niemieckiej na Śląsku Opolskim organizowanych przez Towarzystwo Społeczno-Kulturalne Niemców na Śląsku Opolskim. W ramach koncertu, poprowadzonego przez Niklasa Hoffmanna, zagrano dzieła trzech kompozytorów niemieckich. Otworzyła cały wieczór uwertura do opery «Lohengrin» Richarda Wagnera. Następnie opolscy filharmonicy wraz z solistką Karoliną Podorską wykonali koncert skrzypcowy e-moll op. 64. Felixa Mendelssohna-Bartholdy’ego. Po przerwie natomiast przyszedł czas na 3. symfonię f-dur op. 90. Johannesa Brahmsa.
Cóż takiego w czasie koncertu zarejestrowałem? Uderzyło mnie przede wszystkim jedno. Że orkiestra w każdym z tych trzech wykonywanych w czasie jednego koncertu utworów brzmiała inaczej. Zupełnie inaczej. Proszę mi wybaczyć, lecz nie będę się silił, by trzy te brzmienia orkiestry jakkolwiek tu charakteryzować. Toż nie mam w tym zakresie żadnych kompetencji. Zresztą, taka bliższa charakterystyka trojakiego brzmienia filharmoników opolskich, o którym mowa, chociaż znakomicie by się tutaj prezentowała, nie jest wcale w tym miejscu potrzebna. Wystarczy tu wszakże owa prosta obserwacja: inaczej w moim odbiorze brzmiała orkiestra Filharmonii Opolskiej, kiedy grała Wagnera. Inaczej, kiedy grała Mendelssohna-Bartholdy’ego. I inaczej, kiedy grała Brahmsa. Właściwie obserwacja ta jest banalna. Aż nadto jestem tego świadom. Wstyd może nawet, że obserwacją tą ośmielam się dzielić. Wiadomo bowiem przecież, że każdy kompozytor komponuje w swoim własnym muzycznym stylu. W swoim własnym muzycznym języku. W swoim muzycznym idiolekcie, który jest łatwo rozpoznawalny. Łatwo rozpoznawalny dla tych, którzy się z nim zapoznali. Zaiste, każdy kompozytor komponuje w swoim własnym muzycznym stylu naznaczonym jego osobowością. Jego wrażliwością. Jego doświadczeniem. Dlatego niekiedy wysłuchać wystarczy kilku zaledwie dźwięków, by odgadnąć, z jakiego wnętrza, z jakiego umysłu i serca, one na świat wyszły. Jaka dusza je porodziła. Zgoda. Rzecz, o której opowiadam, jest banalna. A jednak to ona właśnie podczas koncertu, który niniejszym wspominam, mnie zaabsorbowała. Zajęła. Pochłonęła moją uwagę.
Stąd też, słuchając, jak pod batutą Hoffmanna opolscy muzycy grają muzykę Wagnera, Mendelssohna-Bartholdy’ego i Brahmsa, to jest muzykę trzech wielkich niemieckich romantyków, rozmyślałem o naszym, ludzi, obcowaniu ze sztuką. Dotarło wówczas do mnie po raz kolejny, wyraźnie, że w sztuce doceniamy to, co oryginalne. Niepowtarzalne. Jedyne w swoim rodzaju. Obojętnie, jaka by to sztuka nie była. Czy to malarstwo, czy literatura. Czy to architektura, czy teatr. W sztuce zawsze doceniamy to, co indywidualne. Różnicujące. Niespotykane. To, co znamienne dla danego twórcy. Artysty. Nie to, co dany artysta ma wspólnego z innymi artystami swojego czasu. Swojej epoki. Lecz to, czym w gronie twórców swojej doby, swojego kręgu, swojego nurtu czy swojej szkoły dany twórca się wyróżnia. To, co stanowi danego artysty «proprium». Jego «specificum». Jego «signum». Wykreowane, wykoncypowane, znalezione, zaproponowane przezeń «novum».