Piotr Sput, raciborski historyk odnosi się do wywiadu Nowin z Bolesławem Stachowem z nr 47 z 25 listopada 2014, w którym mówił on. m.in. o polityce "Dran nach Osten" oraz "kleine Schritte".
Redakcja Nowin Raciborskich nie chciała, z różnych zresztą przyczyn, zamieścić mojego sprostowania dotyczącego, najłagodniej rzecz ujmując, kontrowersyjnego wywiadu Bolesława Stachowa, z redaktorem naczelnym Nowin Raciborskich Mariuszem Weidnerem „Bolesław Stachow mówi o swoim wyborze w II turze, Nowiyn Raciborskie nr 47, 2014 z 25.11.2014. Mam nadzieję, że uczyni to ze skrótem mojego sprostowania.
We wspomnianym wywiadzie Stachow wyraził się następująco: „…Stosowana w przeszłości, za nazistów, polityka niemiecka „Drang nach Osten” czyli „parcie na wschód” zmieniła się w „kleine Schritte” a więc metodę małych kroczków. Te stopniowe, małe działania mają za cel odzyskanie terenów utraconych przez Niemcy po II wojnie światowej. Nasz Racibórz to bastion tej walki…” Dalej zaś „…Są to Polacy zgermanizowani, na pewno nie Niemcy. I mamy paradoks, że ostoją tej niemieckości są właśnie ci zgermanizowani Polacy. Niemcy mają tu swoich ludzi…”.
Z treści wywiadu można wyciągnąć kilka logicznych wniosków. Niemiecki, zresztą nie tylko, bo inne państwa, w tym Polska też w tym procesie uczestniczyły, Drang nach Osten trwał ponad 1000 lat, więc dla Stachowa, który wspomina o nazistach, średniowieczna kolonizacja niemiecka była już najwyraźniej nazistowska. Parcie na wschód było też przez setki lat głównym priorytetem państwa polskiego, już od czasów piastowskich. Kolonizowano tam, gdzie było to możliwe, gdzie byli słabsi sąsiedzi i słabsze struktury państwowe. Ten Drang nach Osten był w przygniatającej części prowadzony pokojowo, rzadko na drodze wojny. Kolonizacja polska, niemiecka, daleko na wschodzie powstawały miasta zamieszkałe przez Żydów, Polaków, Niemców. Z procesem Drang nach Osten mamy do czynienia także w przypadku Litwy i Nowogrodu w późnym średniowieczu oraz Moskwy od XVI wieku, kiedy to carskie ekspedycje dotarły za Ural.
O osobach mieszkających tu od setek lat, które chciały zostać na ojcowiźnie po wojnie, Stachow pisze: „Znajdujemy się w miejscu gdzie ludzie, którym kazano stąd wyjeżdżać za czasów Stalina, udowadniali polskie pochodzenie. Ci co zostali, takowe musieli mieć, znali język polski”.
To nieprawda, czasem nie znali zupełnie, musieli się uczyć od podstaw. Wystarczyło, że nauczyli się kilku modlitw po polsku. Na całych zwartych połaciach Śląska, np. w okolicy Wałbrzycha, pozostała ludność niemiecka, mająca długie dziesięciolecia po wojnie własne szkoły, niemieckojęzyczne gazety, stowarzyszenia, instytucje. Czasem też deportowano z naszych terenów Polaków, tylko dlatego, że mieli dobre gospodarstwa, które np. chciał przejąć dla swojej rodziny komunistyczny aparatczyk.
Pojęcie zgermanizowani Polacy, którego Stachow użył w wywiadzie jest obelżywe, jego retoryka zaś – powtarzam – jego retoryka jest podobna i można ją porównać do paszkwilu z antyniemieckimi sloganami, który ukazał się kilka dni przed II turą wyborów samorządowych. Świadczy to o tym, że Stachow kieruje się nadal, tyle lat po wojnie, zasadą „Prawdziwy wróg nigdy cię nie opuści”.
Stosując zasadę analogii, według logiki Stachowa, to Litwini słusznie walczą z Polakami na Litwie i słusznie ich szykanują w dziedzinie szkolnictwa, pisowni nazwisk, stowarzyszeń polskich, tak samo na Białorusi i Ukrainie. Panie Stachow, tak jak odmawiasz pan w czasach, gdy jesteśmy w Unii, naszym Niemcom bycia tym, czym byli ich przodkowie od stuleci i czym oni się czują, tak samo odmawiasz pan Polakom na Litwie, Łotwie, Białorusi i Ukrainie bycia Polakami.
Rzecz dziwna - Stachowa nie przeraża fatalnie funkcjonujące państwo polskie, korupcja, którą piętnują raporty niezależnych organizacji oraz agend unijnych, republika bananowa, fatalny stan opieki zdrowotnej, który jest realnym zagrożeniem, szczególnie dla życia ludzi starszych, stan polskiej polityki, sowieccy agenci w Polsce – tylko wyimaginowane zagrożenie niemieckie!
Ja widzę inne zagrożenie – to nie wyimaginowani, zgermanizowani Polacy, tylko zsowietyzowani Polacy, tacy jak Wojciech Jaruzelski (który sam twierdził, że chce być Sowietem, nie Polakiem, bo czuje się związany duchowo z wielkim narodem sowieckim) i wielu jemu podobnych, jeszcze żyjących, są realnym zagrożeniem dla Polski.
Mnie nie przerażają wyimaginowani przez wyobraźnię Stachowa zgermanizowani Polacy, tylko zsowietyzowani Polacy, którzy w 1945 roku przyszli z grupą operacyjną także do Raciborza, na Śląsk i wszystkie tereny niemieckie, które Stalin, grabiąc kresy polskie, przyznał tworzonej przez siebie komunistycznej Polsce powojennej. Ludzie ci, wiecznie pijani, terroryzowali Ślązaków, mordowali, grabili, w późniejszym okresie komuny szykanowali Ślązaków w szkole, pracy, w życiu publicznych.
Mnie przerażają agenci sowieccy, którzy zostali w Polsce po tym, jak w 1994 roku ostatni rosyjski żołnierz opuścił Polskę. Działania rosyjskich służb specjalnych w Polsce, które bez większego przeciwdziałania operują w naszym kraju. Także sowieckie metody sprawowania władzy w Polsce, Rosjanie, którzy uczą Polaków liczyć głosy w wyborach, zaniedbania w dziedzinie dywersyfikacji wydobycia i dostaw surowców energetycznych, rosyjska inwigilacja polityczna i ekonomiczna w Polsce, słowa Putina, że w dwa dni będzie w Warszawie i brak większej reakcji na tę wypowiedź bezradnego rządu polskiego. To mnie panie Stachow niepokoi – postępująca sowietyzacja i brutalizacja życia w prawie każdej dziedzinie w Polsce oraz oddalanie się, pomimo dziesięciu lat w Unii – od standardów europejskich. Bo to są realne zagrożenia Polski, w której żyjemy.
Ja nie boję się zagrożenia niemieckiego. Niemcy nie chcą nikogo atakować, Wałęsa chce jedynie połączenia Polski i Niemiec. Ursula von der Leyen – minister obrony Niemiec - jest bez środków, samoloty i helikoptery Bundeswehry są niesprawne, mnóstwo czołgów Leopard Niemcy oddali Polsce, mamy wspólne, polsko-niemieckie oddziały wojskowe. Oba państwa, Polska i Niemcy są niejako rozbrojone. W Polsce przez głupotę i sowieckie wpływy, w Niemczech przez krótkowzroczność i pacyfizm.
Więc nie wiem, czego Stachow się obawia. W Niemczech mieszkają, legalnie oraz nie, miliony Polaków, w samym Berlinie, czasowo lub na stałe setki tysięcy i nikomu to nie przeszkadza – wprost przeciwnie – Niemcy zachęcają Polaków, aby przyjeżdżali do ich kraju – dają pracę, mieszkanie i godziwy byt. Zagrożenie niemieckie to straszak rodem z postsowieckiej propagandy.
Komunistycznemu bezprawiu po wojnie próbował się przeciwstawiać przywołany przez Stachowa w wywiadzie Arka Bożek. Bronił on Ślązaków przed zsowietyzowanymi, polskimi ubekami, ci ostatni zaś nienawidzili go serdecznie i próbowali zdyskredytować oraz pozbawić stanowiska, co im się w konsekwencji udało.
Piotr Sput
Opinie oraz treści zawarte w rubryce Publicystyka przedstawiają wyłącznie własne zdanie autorów i mogą ale nie muszą odzwierciedlać poglądów redakcji. Masz coś ciekawego do przekazania szerszemu gronu - zapraszamy na łamy portalu nowiny.pl - opublikujemy Twój felieton bezpłatnie. Wyślij swoje przemyślenia na adres portal@nowiny.pl. Redakcja zastrzega sobie prawo odmowy publikacji materiału.
Komentarze
16 komentarzy
W 30 stopniowym mrozie zmuszone zostały do ucieczki kobiety, dzieci, starcy. Wszystko działo się w niezwykłej panice, porażającym strachu i osamotnieniu. Tak późna decyzja o ucieczce spowodowała, że uciekinierzy dostawali się między fronty, byli rozjeżdżani na przepełnionych przez czołgi drogach, spychani buldożerami w zaspy śnieżne, królujące wysoko przy drogach. Przeszło 5 mln. Niemców przeżyło zajęcie ich wschodnich prowincji przez Czerwonoarmistów. Nie był to jednak koniec ich gehenny. Polacy, którzy przybyli na te tereny, przystąpili natychmiast do tworzenia faktów dokonanych.
Wypracowany przez PPR program, widział nową Polskę jako państwo jednonarodowe. Stąd też należało zrobić porządek z mniejszościami narodowymi. "Akcję wysiedlania zapoczątkował rozkaz Naczelnego Dowódcy Wojska Polskiego nr 0236 z dnia 10 czerwca 1945 roku. Nakazywał on podjęcie działań mających na celu uniemożliwienie powrotu ludności niemieckiej za Odrę i Nysę Łużycką oraz przystąpienie do ich bezwzględnego usuwania. Co więcej, żołnierze zostali zobowiązani do wykonywania przydzielonego im zadania w sposób tak twardy i zdecydowany, żeby germańskie plugastwo nie chowało się po domach, a uciekało od nas samo, a znalazłszy się na swojej ziemi, dziękowało Bogu za szczęśliwe wyniesienie głów. [...].Wykonując swoje zadanie nie prosić a rozkazywać6."(5 K. Werner, Obecność masowych przesiedleń Niemców w polskiej sferze publicznej lat 1945- 1965, [w:] Wypędzenia i co dalej? Materiały z seminarium polsko- niemieckiego dla studentów, red. A. Pappai, Warszawa 2006, s. 73.) Ciężar wypędzeń spoczął na barkach 2. Armii WP, częściowo wspierało ją UB i NKWD. Jednak wobec braku polskiej administracji na ziemiach zachodnich i północnych, to WP było organizatorem i wykonawcą tej akcji.
Wysiedlana ludność zaskakiwana była przez żołnierzy otaczających wioski, bądź domy. Miała kilka minut na spakowanie bagażu, a następnie wśród krzyku, bicia i ciągłych strzałów goniona była w stronę nowej granicy.
Bauer z Gworkowa koło Zgorzelca Otto Baumer, opisał to traumatyczne rozstanie z ojcowizną tak: "wcześnie o godz. 7.00, przyszli polscy żołnierze i chcieli wygnać ludność […] Polacy rozeszli się do poszczególnych zagród i wypędzili mieszkańców pod strzałami z mieszkań. Na spakowanie się pozostawiono 5 minut i pozwolono zabrać tylko to, co każdy mógł unieść. Polacy zabrali co chcieli"
W takich warunkach mienie Niemców kusiło niezwykłą łatwością jego zdobycia. Polscy żołnierze nagminnie dopuszczali się rabunków, nie poprzestawali przy tym na rabunku pozostawionego mienia, ale "konfiskowali" i te marne pozostałości, które wypędzani mieli przy sobie, a które pozwolono im zabrać ze sobą.( B. Nitschke, Wysiedlenie czy wypędzenie? Ludność niemiecka w Polsce w latach 1945–1949, Warszawa 2000, s. 137.) Wielokrotnie dochodziły do tego pobicia, gwałty, a nawet mordy.
Nie zaopatrzona w wodę i żywność ludność niemiecka umierała często z wyczerpania i głodu.
Pierwsze wypędzenia były niezwykle brutalne, odbywały sie w atmosferze powszechnego strachu, terroru i chaosu. Stąd wzięła się późniejsza nazwa "dzikie wypędzenia". Metody stosowane przez wojsko nie miały żadnego związku z humanitarną akcją przesiedleńczą, jak wówczas próbowano wmówić światowej opinii publicznej. Nie przygotowano ani odpowiedniego transportu, ani zabezpieczenia pozostawianego mienia.
Ludność niemiecką wypędzano z pasa 100 do 150 km na wschód od Odry i Nysy, a także z południowej i zachodniej części woj. olsztyńskiego. Ponieważ w głównej mierze wysiedlano kobiety, starców i dzieci, stawali się oni łatwym łupem dla WP i przybywających na te tereny osadników polskich, a także szabrowników. Skumulowana przez lata nienawiść do Niemców i wojenna demoralizacja były pożywką i usprawiedliwieniem dla niezwykłej brutalności tej akcji. Codziennością były gwałty, rabunki, udręka wielodniowych podróży i wszechobecny głód. Siostra Ch. von Krockow opisuje to tak, "Wrzask, wyłamywane drzwi, okrzyki strachu, światło latarek; szturmuje horda obrzydliwych postaci (…) nie tylko mężczyźni, ale kobiety rozszalałe baby, może najgorsze ze wszystkich, z wrzaskiem, pianą na ustach biją kogo popadnie. Znów strzały pistolety przystawiane do głów […] znikają nasze kufry, skrzynie." ( W. Pięciak, Kolejność według Klausa, w: Przeprosić za wypędzenie? O wysiedleniu Niemców po II wojnie światowej, red. K. Bachmann, Kraków 1997, s. 114.)
Pierwsze wysiedlenia przeprowadzano w niezwykle brutalny sposób, w atmosferze powszechnego strachu, terroru i ogólnego chaosu. Właśnie tu należy szukać genezy nazewnictwa wysiedleń wojskowych z 1945 roku – zwykło się je nazywać „dzikimi wypędzeniami”. Przez cały okres ich trwania nie zatroszczono się o materialne skutki wygnania ludzi (pozostawienie ich dobytku na żer szabrowników) czy choćby odpowiednie przygotowanie transportu. Metody stosowane przez wojsko dalekie były od humanitarnego traktowania usuwanych Niemców. Pierwsze wypędzenia były niezwykle brutalne, odbywały sie w atmosferze powszechnego strachu, terroru i chaosu. Stąd wzięła się późniejsza nazwa "dzikie wypędzenia". Metody stosowane przez wojsko nie miały żadnego związku z humanitarną akcją przesiedleńczą, jak wówczas próbowano wmówić światowej opinii publicznej. Nie przygotowano ani odpowiedniego transportu, ani zabezpieczenia pozostawianego mienia. Ludność niemiecką wypędzano z pasa 100 do 150 km na wschód od Odry i Nysy, a także z południowej i zachodniej części woj. olsztyńskiego. Ponieważ w głównej mierze wysiedlano kobiety, starców i dzieci, stawali się oni łatwym łupem dla WP i przybywających na te tereny osadników polskich, a także szabrowników.
Prasa międzynarodowa donosiła, "Jeden z pociągów który przybył do Berlina 31 sierpnia, wyjechał z Gdańska 24-go, z 325 pacjentami i sierotami ze Szpitala Marii i sierocińca na Weidlergasse. Zostali oni zapakowani do pięciu bydlęcych wagonów, bez żadnego posłania, nawet słomy na podłodze ... jedyna żywność w jaką zaopatrzono transport w momencie wyjazdu (tydzień wcześniej) było 20 ziemniaków i dwie kromki chleba na każdą sierotę." [F.A. Voight, Nineteenth Century and After, Listopad 1945)]
[Pielęgniarka ze Szczecina, ładna blondynka] "W pociągu do Berlina została obrabowana, raz przez żołnierzy radzieckich a dwa razy przez polskich, którzy jak mówi, są dużo bardziej dzicy niż Rosjanie. Jak twierdzi, kobiety które stawiały opór zostały zastrzelone, a raz widziała jak strażnik transportu, złapał niemowlę za nóżki i roztrzaskał jego główkę o słup, gdyż dziecko płakało, w czasie gdy drugi strażnik gwałcił jego matkę" [David Mackanzie, korespondent Daily News, październik 1945].
"Inną rzeczą którą widziałem, i muszę to opisać, była sytuacja gdy wjechał pociąg gdański. Oprócz matek pogrążonych we łzach, trzymających na rękach wygłodzone, śpiące lub wołające o jedzenie dzieci, stała z boku grupa młodych mężczyzn, samych Polaków, którzy czekali na następny pociąg. Kiedy ten nadjeżdżał, wchodzili do środka i przechodząc przez wagony zmuszali te nie chronione matki i kobiety, do oddawania wszystkich cennych przedmiotów, w tym zegarków i biżuterii, jakie jeszcze posiadały".
3 Odnośnie polskich grup operacyjnych pisze pan, że ich członkowie byli wiecznie pijani. Dziennikarz mógłby sobie na takie sformułowanie pozwolić, ale doktorowi historii nie przystoi. Badał ich Pan alkomatem? Czy też naturalne dla Pana jest rozciąganie patologicznych zachowań jednostek na całą grupę. Zapewniam Pana, że pijacy znajdą się zarówno wśród wywiezionych z Górnego Śląska Niemców, jak i wśród pozostałych tu Ślązaków.
4. Nie podoba mi się to, co dzieje się w Polsce. Ale sugerowanie, że wszyscy politycy są zsowietyzowani trąci głupotą. Wie Pan w ogóle co to sowietyzacja? To narzucenie radzieckiego ustroju. A kiedy zniknął ZSRR? Więc kolejny raz używa Pan pojęcia z jednej epoki, do zjawisk w całkiem innej rzeczywistości. Jeśli już, niech Pan mówi o szpiegostwie gospodarczym, agentach wpływu itd.
5. Zgadzam się z panem, że Niemcy dzisiaj faktycznie nie chcą mieć z ekspansją na wschód nic wspólnego. Dosyć mają własnych problemów z byłym NRD i Turkami. Nie zmienia to jednak faktu, ze pod względem gospodarczym wypierają polskie firmy. Motorem jest już nie „Drang nach Osten”, a zwyczajne dobre gospodarowanie.
6. Polska jest dzisiaj bez dwóch zdań krajem do naprawy. Ale śledząc tok pańskiej wypowiedzi czuję niechęć i pogardę do kraju, w którym Pan mieszka. Czy się mylę?
7. Niemcy rzeczywiście goszczą Polaków. Lub jak chcą inni wykorzystują jako tanią siłę roboczą. Ale nie zastanawia Pana fakt, że wciąż obowiązują tam w prawodawstwie decyzje nazistów, które uniemożliwiają rejestracje polskiej mniejszości. I argumenty o tym, że Polacy ledwo co przyjechali, obalę od razu przypomnieniem, że do krajów niemieckich emigrowali choćby Polacy po powstaniach listopadowym i styczniowym.
Po napisaniu tego wszystkiego podskórnie czuje, że ma Pan już ugruntowane, jedynie słuszne poglądy, a wszelka refleksja jest Panu obca.
Panie Piotrze!
1. Pojęcie Drang nach Osten stosuje się dla niemieckiego parcia na wschód. Faktycznie, od średniowiecza do XX w. Jednak to, że historyk z prowincji użyje go dla ekspansji polskiej, litewskiej czy nawet rosyjskiej nie zmieni faktu, że przyjęto go stosować dla określonej grupy narodowościowej. Bo polskie parcie na wschód nie zakończyło się budowaniem krematoriów dla ras niższych. Tylko Niemcy demokratycznie wybrali Hitlera i dali się, pomimo chrześcijańskiego rodowodu, ogłupić nazistowskiej propagandzie. Ten drobny szczegół nie dotyczy Litwinów, Polaków, czy nawet Rosjan. Ci ostatni, rzecz ciekawa, w XX w. swoje „parcie na wschód” usiłowali prowadzić w kierunku zachodnim.
2. Pogląd, że ludność rodzima, śląska musiała się uczyć polskich modlitw od podstaw jest wyssany z palca. Niech Pan pogłębi sobie wiedzę o niemieckich statystykach dotyczących języka modlitw na Śląsku (nota bene utajnionych przez przedwojenne niemieckie władze). Miłej lektury, doktorze... Zresztą nie wiem, skąd jest Pańska rodzina, ale zapewniam, że do dziś na wielu strychach na Górnym Śląsku oprócz niemieckich modlitewników można znaleźć polskie, sam takowy miałem w ręku... polski modlitewnik, a w środku zdjęcie przodka, sfotografowanego w niemieckim mundurze gdzieś w okolicach zachodniego Związku Radzieckiego. I niech pan nie imputuje Ślązakom, że nie potrafili przed wojną posługiwać się gwarą, która według oficjalnej filologii i zdrowego rozsądku ma polski szkielet gramatyczny i niemieckie naleciałości głównie z XIX w.
ewidentny błąd historyczny Piotrze- jako rodowita wałbrzyszanka do lat siedemdziesiątych zaprzeczam informacji o Niemcach -na podstawie własnych doświadczeń dzieciństwa i młodości- w latach 50-60 garstka,głównie starsi przywiązani do miejsca stałego pobytu- opuściła moje miasto.Nie było żadnych szkół, wydawnictw niemieckich w latach 50-60 w Wałbrzychu / w mojej dzielnicy 1 starsza Niemka to jedyny przedstawiciel tego narodu/ budziła moje zdziwienie- nie mówiła po polsku /
ewidentny błąd historyczny Piotrze- jako rodowita wałbrzyszanka do lat siedemdziesiątych zaprzeczam informacji o Niemcach -na podstawie własnych doświadczeń dzieciństwa i młodości- w latach 50-60 garstka,głównie starsi przywiązani do miejsca stałego pobytu- opuściła moje miasto.Nie było żadnych szkół, wydawnictw niemieckich w latach 50-60 w Wałbrzychu / w mojej dzielnicy 1 starsza Niemka to jedyny przedstawiciel tego narodu/ budziła moje zdziwienie- nie mówiła po polsku /
"Oba państwa, Polska i Niemcy są niejako rozbrojone. W Polsce przez głupotę i sowieckie wpływy, w Niemczech przez krótkowzroczność i pacyfizm." - rzygać się chce czytając tego typu wywody i komentarze pod nimi. W Polsce to głupota i sowieckie wpływy. A w Niemczech to samo nazywa się krótkowzrocznością i pacyfizmem ! Szanowny Panie ! Niech Pan sprawdzi gdzie jest większa głupota i gdzie mocniejsze są SOWIECKIE WPŁYWY ! Nie pozdrawiam i bez szacunku!
Według statystyki Raciborzan najbardziej znienawidzony narodem są Niemcy , tylko kto Kogo? .Przyjezdni Polacy ? raczej Ruso-Polacy nienawidzą miejscowych Czech - Niemców .
Przyjezdni:)Co oni przywieźli na Śląsk i czego od nich się możesz na uczyć prócz Pijaństwa, Złodziejstwa,Szabrajstwa,Oszustwa,Nienawiści,i niby Polskość.
Tego się możesz od nich nauczyć, i nic więcej o gospodarce możesz zapomnieć.
A czego możesz się nauczyć od miejscowych Czecho- Niemców:) Dyscypliny,Porządku, Gospodarnosci, Techniki w każdej dziedzinie,Uczciwości,Dokładności,Rzetelności, i tym Raciborzanie Swiecili przed nie byciem w Polsce .Raciborzanie byli najlepsi Gospodarze w Pruskiej Europie w produkcji, czystości , dyscypliny , porządku, ich produkty znał cały Przemysłowy
Śląsk bo były najlepsze. I tym mogą się MIEJSCOWI Raciborzanie pochwalić.----------------------------------A Dzisiaj???--------------------------------
Wieczorem musisz uważać żebyś pijaka nie przejechał .
taj samo myśla ten kraj już nie istnieje ? a przykład na to " ch,,a dupa i kamieni kupa"
Obydwoma rękami podpisuję się pod tym artykułem. Bardzo trafnie opisałeś to Panie Piotrze Sput .
Bardzo dobre wyjasnie poroblematyki ...brawo Panie P.Sput !
dobre, dlaczego nie chciała? wolne media?