Poniedziałek, 23 grudnia 2024

imieniny: Sławomiry, Wiktorii, Iwona

RSS

Czy chrześcijaństwo potrzebuje "postu" od kazań?

08.12.2024 06:50 | 5 komentarzy | red

Francuska myślicielka przyjechała do Polski i wprawiła w zdumienie słuchaczy. Mówiła m.in. o tym, że kaznodzieje (i szerzej - chrześcijanie) nie dość, że zbyt dużo mówią, to jeszcze tylko mówią... Jej wykład stał się przyczynkiem do rozważań ks. Łukasza Libowskiego.

Czy chrześcijaństwo potrzebuje "postu" od kazań?
Konstantin Yegorovich Makovsky (1839-1915), „Kaznodzieja”, 1870.
Wiesz coś więcej na ten temat? Napisz do nas

4.

Dlaczego słowo straciło swoją moc? Delsol zauważa nie tylko to, że jako chrześcijanie „o wiele za dużo już mówiliśmy”, ale także to, że „zbyt często TYLKO mówiliśmy”.

„TYLKO mówiliśmy”, czyli mówiliśmy, nie przekuwając swoich słów na obyczaje. Na swoje czyny. Nie przekładając swoich słów na życiową praktyką. Jak mi się wydaje, to „TYLKO mówienie” czyni nas znacznie bardziej winnymi aniżeli „mówienie o wiele za dużo”, mówienie ponad miarę. „TYLKO mówienie” unieważnia bowiem wszystko, co jest mówione. Unieważnia wszystkie wypowiadane słowa. Nawet te najlepsze. Najmędrsze. Najsugestywniejsze.

Jak to się dzieje? Przez zaprzeczenie. Po prostu. Najpierw wszakże słowami odmalowujemy, co winniśmy czynić. Potem natomiast czynimy dokładnie odwrotnie, zaprzeczając uprzednie swoje słowa. Swoimi czynami jakby mówiąc. Mówiąc, że to, co zostało wcześniej powiedziane, nie zostało powiedziane tak naprawdę. Tak na serio. Na poważnie. Że zostało to powiedziane dla zachowania pozoru. Dla podtrzymania iluzji. Ułudy. Gdyż tak właśnie, a nie inaczej powiedziane być to musiało. Aby osobliwa gra, w którą gramy, mogła toczyć się dalej. Iść mogła naprzód.

„TYLKO mówienie” niszczy właściwie słowa. Nie wspominając już o tym, że niszczy ono chrześcijaństwo. Sprowadzając je do klubu pań i panów „TYLKO mówiących”. Panowie ci i panie ciągle perorują. Ciągle przemawiają. Wygłaszają „przemówienia, w których wszystko zostało zaprogramowane i w najdrobniejszych szczegółach obudowane teorią”. Lecz nie przekuwają tego doskonale skrojonego programu w codzienne funkcjonowanie. W codzienne działanie. Lecz nie przydają swojej dopracowanej teorii ciała życia.

5.

Zacytujmy zatem raz jeszcze naszą autorkę: „Potrzebujemy długiego okresu wstrzemięźliwości – mam na myśli wstrzemięźliwość od słów, od kazań”. Owszem. Potrzebujemy postu. Postu w dziedzinie mowy. Postu dotyczącego wypowiadanych przez nas słów.

Wśród artystów wszystkich epok występuje tendencja, którą historycy sztuki nazwali łacińskim wyrażeniem «horror vacui», „strach przed pustką”. Tendencja ta polega na tworzeniu dekoracji, które zapełniają dokładnie całą powierzchnię dekorowanego czy to obrazu, czy przedmiotu, bez pozostawiania jakiegokolwiek niczym niewypełnionego tła. W kontekście tego, co stwierdzono, skonstatować zatem można, że nas też powinien dopaść «horror». Nie «horror vacui», ale «horror verborum». «Horror verborum», czyli lęk przed słowami. Strach przed używaniem słów. Przed sięganiem po słowa. Ponieważ nam, chrześcijanom, jak się okazuje, nie wolno już mówić. Dla nas czas mówienia się skończył. Przynajmniej na chwilę obecną. Przynajmniej w obecnym czasie. I ten lęk słów, strach przed słowami naszą skłonność do mówienia, naszą miłość do słów, po łacinie powiemy «amor verborum», przeistoczyć musi w jej przeciwieństwo. Tj. w miłość do ciszy, w miłość do milczenia. «Amor verborum» przemienić się musi w «amor silentii».

«Silentium». Cisza. Rzeczywistość doprawdy niesłychana. Nie ma w niej miejsca na słowa, nie sposób jednak przystać na stwierdzenie, że nic ona nie mówi. Bo mówi wiele. Bo cisza jest wymowna. I wiele, ogromnie wiele ona wyraża. Acz bez słów. Jakoś inaczej niż poprzez słowa. Na tym właśnie polega jej wspaniałość. Jej niesamowitość. Że nie mówiąc, mówi. Że mówiąc, nie mówi. W konsekwencji to ogromnie wiele, które ona wyraża, trudno przełożyć jest na słowa. Trudno w słowa ubrać. Gdyż zdają się one nieadekwatnymi. Za wąskimi. Za małymi. Za ciasnymi. Stąd bierze się nasz problem z komunikowaniem tego, co na poziomie zarówno intelektualnym, jak i emocjonalnym dzieje się w nas wtedy, kiedy trwamy w ciszy. Każdemu z nas z problemem tym przyszło się już chyba w życiu zmierzyć.

My, chrześcijanie, mamy tedy nie mówić o Bogu. Mamy nie mówić o Bogu, ale być dziećmi Boga. Jego synami i córkami. Synami i córkami na wzór Syna Człowieczego. Na wzór Chrystusa. Mamy nie mówić o wierze, lecz być ludźmi wiary. Ludźmi, osią życia których jest wiara. I to nasze bycie synami i córkami Boga, i to nasze bycie ludźmi wiary zanurzyć należy w morzu milczenia. To nasze bycie synami i córkami Boga, to nasze bycie ludźmi wiary utopić należy w bezkresnym morzu ciszy. Owo milczenie, owa cisza zarówno dla tych, którzy chrześcijanami nie są, jak i dla tych, którzy chrześcijanami wprawdzie są, ale od chrystianizmu z jakichś powodów stronią, dystansują się, będzie bowiem najlepszym wprowadzeniem w chrześcijaństwo. W chrześcijańską tajemnicę. Wszakże o tym, co najważniejsze, nie trzeba mówić. Nie, nie trzeba mówić. O tym, co najważniejsze, trzeba milczeć. A przecież, jako się rzekło, to milczenie i tak jest mową. Mową swoistego rodzaju. Powiedziałbym, że mową wysubtelnioną. Mową, która, ponieważ właśnie jest wysubtelniona, trafia tam, gdzie zwykła mowa trafić nie może. Gdzie zwykła mowa trafić nie jest w stanie. Milczenie jest mową, która dotyka tych naszych strun, których zwykła mowa dotknąć nie może. Których zwykła mowa w drgania wprawić nie umie.