Poniedziałek, 27 maja 2024

imieniny: Jana, Juliusza, Radowita

RSS

Tam, na detoksie, nie jest tak źle... – subiektywna relacja z odwyku

30.07.2018 07:00 | 23 komentarze | art

Na imię mam Marek. I jestem alkoholikiem, świeżo po wyjściu z terapii alko-odwykowej w Gorzycach. Chciałbym napisać Wam tu parę słów o tym wszystkim.

Tam, na detoksie, nie jest tak źle... – subiektywna relacja z odwyku
Wiesz coś więcej na ten temat? Napisz do nas

Decyzja

Wydaje mi się, że do tego trzeba dorosnąć, że tak to ujmę. U mnie było tak, że już jakieś 6 czy 7 lat temu, wracając na urlop do Polski z Holandii, byłem już w dość kiepskiej kondycji i zadzwoniłem sobie do ośrodka terapii. Wtedy pani przez telefon powiedziała mi, że trzeba czekać 3 czy 4 tygodnie na wolne miejsce, jeżeli chcę podjąć terapię dobrowolnie. I tekst, że „Od razu to bierzemy tylko delikwentów, których przywozi policja”. No więc olałem to wtedy, poszedłem dalej w melanż i sprawa ucichła. Widocznie to nie był jeszcze ten czas. I tak się to działo aż do niedawna – robić, żeby mieć na chlanie. Ostatnio nawet podjąłem dwie roboty – w tygodniu taką lepiej płatną, a w weekendy robiłem za barem, gdzie też chlałem. Takie połączenie razem ze spaniem po 4 godziny na dobę nie mogło się udać, więc zachlałem tak, że nie poszedłem do tej pierwszej pracy, była groźba zwolnienia, kombinacje z L4. To już u mnie postawiło tę kropkę nad „i” przy podejmowaniu decyzji o leczeniu. Przed wyjazdem do ośrodka nie wiedziałem kompletnie nic o tej chorobie, o jej leczeniu, o mitingach AA. Może za wyjątkiem rozmów z kilkoma znajomymi, którzy przeszli terapię i trzymają się w niepiciu. Oni są przykładem na to, że można z tego wyjść. Pytałem tylko „Po co?”, no i jakoś sobie tego nie wyobrażałem w moim przypadku. A na bani czy przed imprezą nie myślałem o tym, żeby szukać po internetach jakichś informacji na ten temat. Teraz mam tego trochę większą świadomość. W internecie jest taki wykres, który obrazuje poszczególne stopnie uzależnienia.

Tyle łopatologii, to są jedne z pierwszych lekcji na terapii. Wracając do tematu – ostatnie chwile na „wolności” „spożytkowałem” na to, by czule się z wódką pożegnać, trwało to cały tydzień, wtedy całowałem jej minimum litr na dobę. Później 3 dni wibracji, rzygania i zdychania w łóżku, aż przyszedł ten dzień – czas wyjazdu do ośrodka, najpierw na:

Detoks

Noc poprzedzająca wyjazd była nieprzespana, resztki szarych komórek biły się z myślami („jak to tam będzie?”, „czy na pewno dobrze robię?”, „a może jednak lepiej olać to i spróbować samemu przestać pić?”...). No, nie powiem. Emocje były takie, że ciężko się było nawet podpisać na jakichś tam papierach. Ale z drugiej strony – patrzę, że nie jestem tu jedyny w tej poczekalni. Kurde, może jednak jakoś to będzie? Inni tu są, jakoś funkcjonują, wyglądają na normalnych ludzi, to trzeba też spróbować dołączyć do tego dziwnego stada! Pobyt na detoksie nie jest konieczny, np. jeżeli byłeś/byłaś wcześniej trzeźwy/trzeźwa przez dłuższy czas, wtedy możesz startować od razu od terapii. U mnie ten etap trwał 13 dni, z czego pierwszych kilku dni nawet za bardzo nie pamiętam, bo relanium i inne fajne ogłupiacze zrobiły swoje i łaziłem tam jak zombie. Stopniowo zacząłem jakoś funkcjonować, wysypiać się, jeść. Dobrze pamiętam, jak w któryś dzień poszedłem na obiad i się, kurde, prawie rozryczałem nad talerzem zupy. Gdy ktoś z towarzyszy niedoli zapytał o co chodzi, to powiedziałem mu, że, cholera, już nie pamiętam, kiedy ostatnio udało się mi zupę zjeść bez rozlewania połowy na siebie czy na stół... Takie niby drobne szczególiki, pewnie nie do ogarnięcia dla normalnych ludzi („bo jak się można cieszyć, że się zupę zeżarło?”) – a tam nikt cię, kurde, nie wyśmiał, każdy dobrze rozumiał o co chodzi, bo wszyscy jedziemy na tym samym wózku...

Detoks dał mi też jeszcze jedno bardzo ważne doświadczenie: z racji tego, że jedynymi obowiązkami było trzy razy dziennie iść po leki, trzy razy zjeść i w południe uczestniczyć w krótkim spotkaniu, tzw. społeczności – to wszystko sprawiało, że było dużo wolnego czasu do zagospodarowania. Siedzieliśmy więc godzinami na palarni i rozmawialiśmy ze sobą o swoich dotychczasowych „osiągnięciach” związanych z piciem, a szło przy tym około 8 kaw i 3 paczki fajek dziennie. To nie były lekkie opowiastki, można by zebrać materiałów na niejedną smutną książkę. I tu se człowiek powoli zaczyna uświadamiać, ile gówna się porobiło, ile skrzywdzonych ludzi naokoło, ile zawalonych spraw wynikło przez to pieprzone chlanie. I taka iskierka nadziei, że chyba jednak dobrze, że jestem tu, gdzie jestem – tu i teraz – żeby spróbować coś z tym wszystkim zrobić, dać se szansę, choć z opowieści ludzi, którzy byli już któryś raz z kolei na odwyku jasno wynika, że to jest ciężki temat i gwarancji powodzenia nigdy nie masz. No, ale nikt nie obiecywał, że będzie lekko, co nie? Te rozmowy dały dużo do myślenia i można je ująć jako nieoficjalną część terapii.

Po tych 13 dniach, które – przy okazji – dały trochę wytchnienia dla organizmu i trochę nauczyły jako takiej systematyczności w trybie dnia, przyszedł czas na terapię. Po odstawieniu wódy wrócił apetyt, zasmakowały słodycze, więc i bebech zaczął „róść”.