Tym, którzy wierzą jest zawsze łatwiej
O dystansie Kościoła do kremacji zwłok, rozwodnikach, którzy mogą liczyć na katolicki pogrzeb i innowiercach, chowanych na przykościelnych cmentarzach z księdzem prałatem Janem Szywalskim rozmawia Katarzyna Gruchot.
– Czy pamięta Ksiądz jakiś pogrzeb, który szczególnie zapisał się w pamięci?
– Najdłużej pamięta się te, które najbardziej się przeżywa, na przykład pogrzeb matki. Pamiętam też mszę pożegnalną, którą odprawiałem jako wikary w parafii na Starej Wsi dla tragicznie zmarłej rodziny. W wypadku samochodowym zginęli wtedy rodzice, ich jedno dziecko i bratanek. Drugie, głuchonieme, zdołało się uratować. Wracali z pielgrzymki na Górze św. Anny, gdy wjechał w nich rozpędzony autobus. Innym razem był to pogrzeb moich parafian ze Studziennej, który odbywał się w Bolesławiu. Zginęły wtedy dwa małżeństwa, które zostawiły czwórkę dzieci. Mam też często taką smutną refleksję, że uczestnicząc w czyimś ostatnim pożegnaniu, nie zdołałem być przy tej osobie w jego ostatnich chwilach życia. Trzeba się zawsze wsłuchiwać w natchnienia i, jeśli przychodzi nam do głowy myśl, by kogoś odwiedzić, winniśmy to zrobić, a nie odkładać na później, bo pozostają potem wyrzuty sumienia.
– Ma ksiądz za sobą 40 lat doświadczenia kapłańskiego. Co się zmieniło w tradycji chowania zmarłych na przestrzeni tych lat?
– Kiedyś tradycyjny katolicki pogrzeb zaczynał się od trzydniowego czuwania przy zmarłym w jego domu, gdzie przy modlitwie towarzyszyła mu rodzina, znajomi i sąsiedzi. Potem wyruszał kondukt żałobny, który odprowadzał zmarłego do kościoła, a następnie na cmentarz. Był to dobry czas na refleksję i wspominanie tego, który odszedł. Dziś śmierć stała się bardziej anonimowa. Rzadko umiera się już w domu, tylko w szpitalu i nie wśród najbliższych, tylko wśród rurek, wenflonów i aparatów tlenowych. Zmarłymi już mało zajmują się rodziny, tylko wyspecjalizowane firmy, które wszystko za nie załatwiają. Ciało osoby, która odeszła staje się bezosobowym numerkiem, który trafia na swoje miejsce w kostnicy, a stamtąd jest transportowane do kaplicy i na cmentarz. Kondukt pogrzebowy był pewnym „memento mori” dla wszystkich przechodniów. Ale czasy się zmieniły. Jednak nasza wiara w to, że śmierć nie jest końcem, tylko przejściem z jednego życia do drugiego, pozwala nam przetrwać czas, w którym odchodzą nasi najbliżsi oraz patrzeć spokojnie na nasz nieuchronny koniec tu na ziemi. Rodzimy się z płaczem i płacz towarzyszy naszemu odejściu, ale tym, którzy wierzą jest zawsze łatwiej.
Komentarze
3 komentarze
ci co nie chodza pluja na kosciol powinni byc gdzie indziej chowani bo miejsca potem nie ma na cmentarzu
Chyba to nie wina strony, a wirusa w Twoim kompie. Ja żadnych dźwięków nie mam.
Fajny artykuł, czytałoby się o niebo lepiej bez tych przeraźliwie głośnych i trzeszczących dźwięków, wydobywających się niepytanie z głośnika. I to co przejście na następną stronę, muszę to wideo wyłączać na nowo. Paranoja. Nie cierpię tej strony właśnie przez to.