Sobota, 21 grudnia 2024

imieniny: Tomasza, Piotra, Tomisława

RSS

Młody ksiądz o Kościele: "Mam nadzieję, że… w nim umrę, a raczej że zostanę w nim na zawsze"

08.01.2023 07:00 | 7 komentarzy | red

- Nigdy nie słyszałem z kościelnej ambony ani polityki, ani o sprawach pieniędzy i składek, ani też ordynarnego rugania ludzi za niemoralne życie. W tym małym miasteczku słyszałem najczęściej o tym, że Jezus nie zmuszał nikogo i że Kościół… to ludzie - wspomina ks. Artur Juzwa swojego proboszcza.

Młody ksiądz o Kościele: "Mam nadzieję, że… w nim umrę, a raczej że zostanę w nim na zawsze"
Ks. Artur Juzwa to kolejny bohater naszego cyklu "Refleksje młodych księży o Kościele". Fot. z arch. A. Juzwy.
Wiesz coś więcej na ten temat? Napisz do nas

„Co napiszesz, to Twój interes”. Takie słowa przeczytałem od inicjatora i redaktora, ks. Łukasza. Bo rzeczywiście trzeba uważać, by nie mówić wszystkiego, co się myśli, i nie pisać wszystkiego, co się mówi, bo wtedy niczego już się cofnąć nie da. Jednak fenomen Kościoła to nie tylko to, co się o nim myśli, mówi czy nawet pisze, choćby w najbardziej teologicznych periodykach. Dla ochrzczonych przecież Kościół to z jednej strony tak immanentne doświadczenie, że brakuje słów dla jego opisania, a z drugiej strony to rzeczywistość przekraczająca ludzkie myślenie. Stąd nawet jeśli się ktoś z nim w żaden sposób nie utożsamia, to i tak jakieś zdanie o nim ma.

A ja? Jestem w nim, odkąd żyję. Doświadczam go chyba we wszystkich dziedzinach mojego życia. I mam nadzieję, że… w nim umrę, a raczej że zostanę w nim na zawsze.

Kościół w małym miasteczku to po prostu „Coś” przez duże „C”

Chyba jednym z podstawowych, aczkolwiek okazuje się, że niełatwych pytań, jest pytanie o własne korzenie. Uczniowie w szkole reagują dość radośnie, gdy zada się im zadanie przygotowania drzewa genealogicznego rodziny. Często jednak to zadanie, nawet w zestawieniu z wiedzą rodziców, staje się dużym wyzwaniem. A genealogia wiary?

Najłatwiej i dość sztampowo byłoby napisać: wychowałem się w katolickiej rodzinie, gdzie codziennie rano i wieczorem rodzice klękali do modlitwy, a w niedzielę, z książeczką do nabożeństwa i włożoną w nią dziesięciozłotówką, chodziło się do kościoła. Notabene, jeśli takie tradycyjne świadectwo o powołaniu słyszą dzisiaj młodzi chłopcy i mężczyźni, którzy w większości zupełnie się w tym nie odnajdują, to wcale się nie dziwię, że mówią sobie: „To zatem nie dla mnie!”. Dla mnie też było to „nie-moje”.

Jak to zwykle bywa w małym polskim miasteczku, zostałem ochrzczony i chodziłem do kościoła. Bo Kościół to przecież oczywistość. Choć niekoniecznie dla mojego taty. Jako dziecko wstydziłem się modlić właśnie z jego powodu. Więc katolicyzm to nie do końca oczywistość. A Kościół? A Kościół w małym miasteczku to po prostu „Coś” przez duże „C”. I wcale nie chodzi o okazały, budzący zachwyt neobarokowy budynek. Chyba wszyscy w takiej miejscowości, z miłością lub antypatią, obserwują Kościół i nim żyją, a szczególnie księżmi. Praktycznie przez całe moje wchodzenie w dorosłość w tej wspólnocie pasterzem był jeden proboszcz. Postać nietuzinkowa. Z klasą. Z inteligencją. Oraz z dystansem, który czasem skracał i do którego wracał. Dlaczego tak ważne jest to, co o nim piszę? Bo to właśnie taki Kościół mnie zrodził: Kościół, w którym jak proboszcz szedł do sklepu, to wszyscy wiedzieli, co kupował. Nie z troski, ale z ciekawości. Jak szedł do lekarza, to wszyscy wiedzieli, do którego, i podpytywali, na co choruje.

A życie w parafii? A kto by się nad tym zastanawiał, jeśli wszystko codziennie „tak jak zawsze” się odprawia… „Zawsze tak było!”.

Natomiast pośród tego nigdy nie słyszałem z kościelnej ambony ani polityki, ani o sprawach pieniędzy i składek, ani też ordynarnego rugania ludzi za niemoralne życie. W tym małym miasteczku słyszałem najczęściej o tym, że Jezus nie zmuszał nikogo i że Kościół… to ludzie.

A ponadto jako nastolatek od doświadczonego Prałata dostawałem co jakiś czas książkę, w której „miałem zakreślić, co wydawało mi się w niej ciekawe”. A pozostałe klasyki teologiczne podrzucała dość specyficzna sąsiadka, która kazała mi czytać św. Jana od Krzyża. A przeczytana i usłyszana myśl tak bardzo odbiegała od hamującego „Zawsze tak było!” albo „Nie, to nie jest potrzebne”.

Rodził się we mnie głód Kościoła charyzmatycznego, Kościoła żywego, Kościoła, który jest wspólnotą wspólnot.

Wielobarwna paleta, w której mieszają się kolory

Niewątpliwie bycie seminarzystą jest doświadczeniem ścierania się wielu takich miasteczek, ale też i wsi, i miast. Opolskie seminarium to również seminarium dla diecezji gliwickiej, zatem także niemałych miast, w których są wspólnoty, ruchy i cała paleta powszechności Kościoła: od tradsów po charyzmatyków. No i takie też jest seminarium – można byłoby napisać, że kolorowe: ale kolorowe nie tyle barwami tęczy, co raczej paletą farb do pisania ikon. Bo, poza klerykami, to już nie jeden proboszcz, ale wielość księży: profesorów, duszpasterzy, wykładowców, zarządzających i biskupów.

Po co o tym wspominam, mówiąc o Kościele, którego doświadczam? Bo to właściwy obraz: wielobarwna paleta, w której mieszają się kolory. Czasem dodaje się do tej palety odpowiedni, właściwy odcień, który służy obrazowi-ikonie, a czasem taki, który nadaje się do zdarcia żyletką (gdy malunek ikony po prostu nie wyszedł, trzeba go usunąć, tak jednak, by nie zniszczyć podobrazia ani pozostałej części ikony – stąd żyletka).

Kościół to dla mnie wspólnota, w której trwa napięcie między urzędem, a charyzmatem. Między tym, co wybiega do przodu, co nadaje dynamikę, koloryt, a tym, co hamuje, opóźnia i spowalnia zmiany, czasem dążąc do wygaszenia ducha, ale ostatecznie sprawiając, że „nie wylewa się dziecka z kąpielą”.

Najpierw pomyślałem, by ten akapit zatytułować „Kościół starych kawalerów”. Ale po kilku rozmowach doszedłem do przekonania, że byłoby to zbyt pejoratywne i zbyt kojarzące się z… celibatem. A miałem na myśli dystans do zmian, przywiązanie do rytów i… zachowanie witalności, dyspozycyjność i powagę. Ale przecież to wszystko razem nie jest wcale negatywne! Lecz gdybym tak napisał, mógłbym skrzywić obraz Kościoła, jakiego doświadczam: obraz rozmodlonej Tereski, uśmiechu ks. Piotrka, bezpośredniości młodych z „Kurnika”, otwartego serca Danusi (tu mógłbym wypisywać imiona wielu Danuś, Marków, Piotrów, Monik etc.), tęskniących łez parafii, które żegnałem, zgiętych kolan szczerze nawracających się co dwa tygodnie penitentów, braterskich spotkań małżonków czy w końcu iście teologicznych debat tych, którzy uważają się za uczonych, i tych, którzy za takich się nie uważają. Paleta barw.

W Kościele razem

To chyba najtrudniejsza część tej refleksji. Dla mnie marzenia należą do najbardziej intymnej części mnie. Są jednak pewne płaszczyzny, o których można byłoby powiedzieć głośno.

Co do Kościoła przyszłości, to… marzy mi się niebo. Tak, niebo oznacza to, co będzie tam, gdzie właściwie Kościół zmierza.

Myślę, że jednym ze słów, które może oddać rzeczywistość Kościoła, o jakim marzę, jest słowo „razem”. W Kościele razem. Razem – to nie jest wcale demokracja, że razem nad czymś głosujemy. Jak ma np. wyglądać dyscyplina kościelna czy to, w co wierzymy, albo jak mamy żyć. Razem – to znaczy w uznaniu siebie i swojej godności; razem – a więc razem podejmując odpowiedzialność. Wtedy nikt nie musi się bać, że straci swoją decyzyjność czy po prostu przestanie być potrzebny. Wtedy nikt nie musi się lękać, że na zauważenie trzeba zasłużyć. Marzy mi się Kościół, w którym każdy, zwracając się do drugiego po imieniu (bo wielu duchownych pozostaje z innymi – tak świeckimi, jak duchownymi – dojrzałymi ludźmi w relacji „niejako” uczniowskiej, „tykając” im po imieniu, samemu zachowując swój nader oldschoolowy tytuł „księcia”), będzie znał swoje miejscu przy… przy Jezusie.

Marzę o Kościelne jednym, powszechnym i apostolskim. I w taki Kościół wierzę.

ks. Artur Juzwa


O autorze nieobiektywnie

Ach, szanowni Państwo, Artur to natura szeroka i bogata! Przede wszystkim jest to dla mnie człowiek niesłychanie dynamiczny, który wszystko robi szybko – szybko myśli, szybko mówi, szybko chodzi… – który permanentnie, szeroko gestykuluje i którego wszędzie pełno. Tak, istny to dla mnie wulkan energii. Postrzegam go przy tym jako człowieka, który głęboko przejęty jest rzeczywistością, tym, co się dzieje w świecie, z ludźmi, w Kościele. Kocha katechezę. Pochodzi o Korfantowa. Był wikarym w Zdzieszowicach, Głuchołazach i u nas, w Raciborzu, w parafii Matki Bożej. Teraz pracuje jako prefekt w szkołach diecezjalnych w Nysie.

ks. Łukasz Libowski