Strażak z OSP: jak zaczynałem to mieliśmy 10 wyjazdów na rok. Teraz w miesiąc robimy więcej
W ciągu 13 ostatnich lat OSP dokonała ogromnego przeskoku. Wie o tym strażak z Sudołu - Mateusz Seidler, którego ojciec i dziadek też służyli w tej jednostce. Podobnie jak żona i brat.
- Jakie są pana pierwsze wspomnienia związane ze strażą pożarną w pańskiej rodzinnej dzielnicy - Sudole?
- Mój dziadek był czynnym strażakiem i wciąż jeszcze dogląda naszej OSP. Przy ostatnich akcjach z pompowaniem wody, pomagał nam jeszcze. Ma już jednak 80 lat i nie może się tak angażować. Dziadek Jerzy był bardzo długo gospodarzem w remizie. Dopiero na ostatnim walnym zebraniu OSP ustaliliśmy, że tę funkcję przejmuje mój brat Robert i to on ma na głowie salę, kuchnię czyli wszystko o co dbał wcześniej senior naszego rodu. Kiedy byliśmy mali, to ona nas zabierał ze sobą do remizy, a my kręciliśmy się po budynku. Pamiętam, że wtedy w garażu stał tylko jeden wóz - bojowy star (później trafił do OSP Miedonia). Nie zapomnę nigdy takiego specyficznego "zapachu" garażowego tamtych czasów, woni oleju silnikowego i ropy. Ogromne wrażenie robił wtedy na mnie hełm strażacki, to było coś wyjątkowego. Dziś już takich nie używamy.
- Jednak wtedy, jako dzieciak, nie załapał pan jeszcze strażackiego bakcyla.
- My się za dzieciaka tylko kręciliśmy po remizie. Wtedy nie było drużyny młodzieżowej, a ja też nie miałem czasu na straż, bo była szkoła. Na to był nacisk w domu: nauka na pierwszym miejscu. Później, kiedy Marcin Kłosek zajmował się taką drużyną młodych kandydatów do straży, która startowała w zawodach strażackich, to zachęcał młodzież z Sudołu, żebyśmy wzięli w nich udział. To było dopiero w wieku 19-latka. Takie zawody odbywały się raz w roku, może dwa razy. Więc to była taka przygoda ze strażą na taki jeden miesiąc w ciągu roku.
- Przyszła jednak pora, kiedy ten rodzinny zew strażacki - po dziadku, po ojcu, po wujkach - jednak się w panu odezwał.
- To był 2008 rok, kiedy odbyłem kurs podstawowy strażaka-ochotnika. Wtedy zacząłem na poważnie zacząłem się udzielać w OSP. Mogłem jeździć na zdarzenia. Pamiętam, że w tym kursie było dużo rzeczy dla mnie nowych, z którymi nie miałem wcześniej styczności. My tu tylko ćwiczyliśmy do zawodów na starych pompach, z lat 70. Kurs to było stawianie stanowisk wodnych, a zajęcia prowadził brygadier Roland Kotula. Ćwiczyliśmy na wałach, gdzie rozwijaliśmy linie wężowe, stawialiśmy takie linie i budowaliśmy stanowiska gaśnicze. Używany był np. specjalny żuk oświetleniowy, którego w komendzie już nie ma, a wtedy był tylko w niej. Dziś każdy wóz strażacki ma takie oświetlenie.
- Proszę opowiedzieć jak wyglądała tamta straż ochotnicza sprzed kilkunastu lat?
- Łatwo to porównać, bo zmiany zaszły ogromne. Dziś każdy strażak ma swoje ubranie, a jeszcze w 2010 roku, kiedy w OSP Sudół było chyba 18 ochotników, to takich ubrań mieliśmy tylko 8. Gdy zdarzyła się powódź w 2010 roku, wyglądało to tak - w nocy jedziemy na działania, po wielogodzinnej akcji wracamy do remizy, odwieszamy ubrania, ale jest wezwanie do kolejnej akcji i trzeba je z powrotem zakładać. Te mokre i brudne. Teraz każdy strażak ma swój ubiór, dodatkowo ma taki na zmianę, a są jeszcze rezerwowe. Bo dziś w straży służą też tacy, którzy od razu deklarują, że włączą się jak będą mogli, a nie na każde wezwanie. Ludzie mają swoje życie, sprawy zawodowe. Niektóry pracują za granicą i bywają w Raciborzu tylko w określonym czasie, gdy zjadą.
- Kiedy wstąpił pan do OSP to miał pan już za sobą pewien etap kształcenia w szkole. Na kogo pan się wyuczył?
- Po gimnazjum uczyłem się w zawodówce, a później poszedłem do technikum, żeby zdobyć fach mechanika. Uczył mnie Gerard Parys, brat pana Jurka, też sudolika, również strażaka. Pan Gerard był moim majstrem i on mnie nauczył różnych trików, czego nigdy mu nie zapomnę. Teraz, gdy jestem konserwatorem w OSP, spoczywa na mnie i koledze utrzymanie sprzętu w sprawności. Dużo zebranych doświadczeń z nauki u pana Gerarda się przydaje.
Jak wstąpiłem do OSP w 2008 roku to już wiedziałem, że chcę być zawodowym strażakiem. Do tego był mi potrzebny wieczorowy Mechanik, gdzie poszedłem za namową ojca. Po ukończeniu szkoły znajomy podpowiedział, żebym starał się o przyjęcie do kędzierzyńskiej komendy, bo tam jest większe zapotrzebowanie na nowych kandydatów. Poza tym można nabrać tam nowych umiejętności, bo w Kędzierzynie-Koźlu są grupy specjalistyczne.
- Nie zniechęcały pana długie dojazdy do pracy?
- Strażacka służba trwa 24 godziny, a po niej jest 48 godzin przerwy. Z tej perspektywy te 60 km w jedną stronę trzeba rozbić na trzy dni i jest łatwiej. Przecież ludzie z Chałupek dojeżdżają do pracy w Raciborzu co dzień, co zajmuje im więcej czasu niż moje jeżdżenie do kędzierzyńskiej jednostki. Od 2017 roku, od października służę już w Raciborzu. W kędzierzyńskiej jednostce spędziłem ponad 4 lata.
- Jak bardzo różniła się zawodowa straż od tej ochotniczej?
- W Kędzierzynie-Koźlu tę różnicę było bardzo widać, bo tam były jednostki specjalistyczne. Trafiłem do jednostki nr 1, do grupy chemicznej. Tam jest dużo rzeczy, jakich w OSP nie było. Inne ubrania, procedury, działania itp. Np. cysterny z niebezpiecznymi materiałami i płynami, to było coś zupełnie innego niż wypadek czy pożar. Jak się jedzie z OSP do takich zdarzeń to chodzi o to, żeby zadziałać jak najszybciej. A w jednostce specjalnej charakter akcji był skomplikowany i wymagał nowych zachowań.