Pochowany za życia
Jakie to uczucie, kiedy rodzice grzebią, a następnie odbierają śmierci własnego syna, a potem on sam staje nad swoją mogiłą? – dowiadujemy się od 90-letniego Siegfrieda Jurczyka z Bolesławia, który wspomina swoje przeżycia z ostatnich miesięcy II wojny światowej.
Otóż jako 17-letni chłopak, na początku stycznia 1945 r. zostałem powołany do tzw. Arbeitsdienstu na terenie Czechosłowacji. Mundury były inne niż w Wehrmachcie, ale szkolenie miało charakter wojskowy. Trwało niecałe trzy miesiące i większość moich kolegów przeniesionych do Wehrmachtu, trafiło na front. Ja miałem szczęście pozostać w jednostce i czekać na nowych rekrutów. Do tego jednak nie doszło. Nasza jednostka musiała spakować cały swój inwentarz na wozy konne i wyruszyliśmy w świat. Dokąd? – wiedział tylko nasz dowódca. Dlaczego musieliśmy opuścić to miejsce, każdy mógł się domyślić. Zbliżały się wojska radzieckie. Nasza podróż konna nie trwała długo, ponieważ przejęła nas inna obca jednostka. Istniał wielki chaos i rozkazy wojskowe traciły na wartości.
Znalazła żołnierza i pochowała, jak syna
Moja matka wiedziała, że byłem gdzieś na terenie Czechosłowacji. Pewnego dnia, pod koniec kwietnia 1945 r. przyszła do niej – jeśli dobrze pamiętam – Rita Tront z wiadomością, że Siegfried leży zabity z ośmioma lub dwunastoma żołnierzami pod lasem w Piszczu, albo gdzieś tam w Czechach, za Bolesławiem. Matka razem z ciotką i wujkiem natychmiast pojechali we wskazane miejsce i zaraz odnaleźli wśród zabitych żołnierzy jednego tak podobnego do mnie, że nie mieli żadnej wątpliwości. W dodatku nie miał żadnych osobistych dokumentów, oprócz mojego Notizbloku (notatnika – przyp. red.) z pięknymi czerwonymi skórzanymi okładkami. Na pierwszej stronie znajdowała się moja osobista pieczątka (adres), którą dałem sobie zrobić będąc uczniem kupieckim u L. Ptaka w Tworkowie. Wpisane były tam wszystkie daty urodzinowe moich kolegów. Jak książeczka ta znalazła się u tego żołnierza, pozostanie wielką zagadką. Najprawdopodobniej był w naszym domu podczas frontu, spodobała mu się i ją zabrał. Moja matka przypuszczała, że miałem ją przy sobie. Zabrali więc żołnierza na wózek i przywieźli do domu. Jego podobieństwo do mnie było tak duże, że większość mieszkańców Bolesławia twierdziła, że to ja jestem, pomimo wielkiej rany na tylnej części głowy. (...) Jedyna osoba, 80-letnia pani Gaworek twierdziła, że to nie ja, ale któż słuchał starszego człowieka. Matka przygotowała wszystko do pogrzebu. W domu żołnierz został ubrany w mój najnowszy garnitur. Zamówiła u stolarza trumnę, a żeby ją zapłacić musiała ciężko pracować na polu u rolników. Pogrzeb odbył się 2 lub 3 maja 1945 r. (nie znam dokładnie dnia). Miał być bardzo uroczysty, brała w nim udział większość wioski, bo prawdopodobnie byłem lubiany w Bolesławiu. Szczególnie, że tak młody człowiek musiał stracić swoje życie.
Mój ojciec został przez władze radzieckie wywieziony aż na Ural. Ponieważ w wiosce każdy znał każdego, rówieśnik ojca Gerhard Tomaszek był świadkiem tego pogrzebu i kilka dni później został zabrany i najprawdopodobniej przez władze radzieckie wywieziony. To zdarzenie jak z bajki, ponieważ Gerhard Tomaszek spotkał się z moim ojcem w niewoli na Uralu lub za Uralem i opowiedział mu całą historię, która wydarzyła się w Bolesławiu.