Pochowany za życia
Jakie to uczucie, kiedy rodzice grzebią, a następnie odbierają śmierci własnego syna, a potem on sam staje nad swoją mogiłą? – dowiadujemy się od 90-letniego Siegfrieda Jurczyka z Bolesławia, który wspomina swoje przeżycia z ostatnich miesięcy II wojny światowej.
Padli sobie w objęcia
Mój ojciec po ciężkiej chorobie, zwolniony z radzieckiej niewoli trafił do leśniczego w górach Harz. (…) Stamtąd wysłał list do brata w Berlinie z wiadomością, gdzie aktualnie się znajduje. Napisał mu, że jest strasznie załamany, że Siegfried, jedyny syn zginął pod koniec wojny. List mojego ojca bardzo zdziwił wujka, (…) przecież byłem u niego i miałem z nim kontakt. Napisał do mnie, opisując całą sytuację. Po otrzymaniu listu, nie czekając długo, wsiadłem do pociągu i pojechałem w góry Harz. Rano, ok. godz. 5.00 byłem na miejscu. Przedstawiłem się gospodarzowi i przeprosiłem za wczesną porę. Zapytałem czy u niego mieszka Franciszek Jurczyk i wyjaśniłem, że jestem jego synem. Zdziwił się, bo mieszkający u niego pan Jurczyk opowiadał mu, że jego jedyny syn zginął pod koniec wojny. (…) Nie namyślając się długo, zaprosił mnie do pokoju i zaproponował, że nic nie mówiąc ojcu, zawoła go pod pretekstem pomocy przy przekładaniu drewna. Mój ojciec był chętny i po chwili zszedł na dół. Gospodarz zaproponował, aby poczekał na niego i wskazał pokój, w którym się znajdowałem. Ojciec wchodząc, zobaczył mnie siedzącego na krześle. Zerwałem się i rzuciłem się mu w ramiona. Myślałem, że mnie udusi i zarazem ogarnął mnie strach, że dostanie zawału serca. Obaj płakaliśmy z radości, a ja czułem się w jego objęciach, jak w kleszczach. I tak wraz z gospodarzem spędziliśmy radośnie cały dzień na opowieściach. Wieczorem musieliśmy się rozstać. Byłem zmuszony opuścić ojca i wracać z powrotem, ponieważ czekała na mnie praca zawodowa. Po kilku dniach ojciec przyjechał do mnie, do Bockwitz. Chcieliśmy razem wrócić do Bolesławia, ale ciężko zachorowałem i lekarz nie pozwolił mi na tak daleką podróż, chyba że na własną odpowiedzialność. Ojciec na to się nie zgodził, ponieważ nie chciał drugi raz stracić syna, pojechał więc sam. Po niedługim czasie wybrałem się do polskiej ambasady, wyrobiłem sobie odpowiednie dokumenty i wróciłem do domu. Było to krótko przed Wszystkimi Świętymi w 1947 r. lub 1948 r. (…) Otóż, tak jak wszyscy inni, byłem na Wszystkich Świętych na cmentarzu, aby zapalić świeczki, również na własnym grobie. Wokół mnie, przy moim grobie, zgromadziło się wiele ludzi. Dziewczyny wspominały: – Myśmy Ciebie na twoim pogrzebie opłakiwały, a teraz stoisz tutaj z nami. Było to okropne, ale i wzruszające uczucie.
I tak pielęgnowaliśmy ten grób, przez lata, jak własny. Rodzice tego żołnierza, z pewnością czekali dzień za dniem, kiedy ich syn wróci, albo da o sobie znać. Może pytali siebie, co mogło się z nim stać? Zastanawiali się czy jest ranny, a może zabity, gdzie jest pogrzebany? Na pewno przechodziło tysiąc myśli przez ich głowy. Dla wszystkich rodziców wielką tragedią jest stracić syna na wojnie. A jeszcze gorzej nie wiedzieć gdzie jest i co się z nim stało. Ich ból byłby łatwiejszy do zniesienia, jakby się dowiedzieli, że został pochowany w porządnej trumnie, z księdzem, uroczyście na cmentarzu, a grób jego jest pięknie pielęgnowany. Jego rodzice z pewnością zmarli, nie dowiedziawszy się, gdzie spoczywa ich syn.
To wielkim skrócie tyle, co do mojego pomyłkowego i nieprzyjemnego dla moich rodziców, a szczególnie dla mojej matki pogrzebu. Tak, jak mój ojciec wziął z radością w ramiona mnie – zabitego i zmartwychwstałego syna, tak w moich ramionach na zawał serca zmarł mając 52 lata. To była dla naszej całej rodziny wielka tragedia, ale człowiek musi pogodzić się z losem i dalej żyć. W tym samym roku – 1949, rozpocząłem pracę w Domu Towarowym w Raciborzu, gdzie przepracowałem wiele lat na różnych stanowiskach, aż do emerytury.
(r)