środa, 27 listopada 2024

imieniny: Waleriana, Wirgiliusza, Ody

RSS

03.11.2017 19:00 | 0 komentarzy | red

Jakie to uczucie, kiedy rodzice grzebią, a następnie odbierają śmierci własnego syna, a potem on sam staje nad swoją mogiłą? – dowiadujemy się od 90-letniego Siegfrieda Jurczyka z Bolesławia, który wspomina swoje przeżycia z ostatnich miesięcy II wojny światowej.

Pochowany za życia
Lata 90. w domu w Bolesławiu. Od prawej: Stefania Jurczyk - żona p. Siegfrieda, Elżbieta i Józef Tobiaczkowie - rodzice pani Marii Bartosz, która udostępniła nam wspomnienia pana Jurczyka, Siegfried Jurczyk, Maria Tobiaczek-Bartosz (stoi) i Franciszka Strachota - siostra Elżbiety Tobiaczek.
Wiesz coś więcej na ten temat? Napisz do nas

Powojenna tułaczka

Jak już wspomniałem, przygarnęła nas inna niemiecka zmotoryzowana jednostka wojskowa i oddaliliśmy się, jak nam mówiono, od wojsk radzieckich w kierunku wojsk amerykańskich. Nie trwało to jednak długo, ponieważ w tym samym dniu, 9 maja zostaliśmy zatrzymani przez wojska radzieckie. Byliśmy bardzo zdziwieni, ponieważ żołnierze byli dla nas bardzo mili i serdeczni oraz mówili „Nach Hause, nach Hause” (do domu, do domu – przyp. red.), prowadząc całą hordę na olbrzymie pole (plantację). Tam czekaliśmy na dalsze rozkazy oraz co dalej z nami się stanie. W końcu maszerowaliśmy całymi kolumnami dalej przez Czechy, w kierunku Niemiec, pod opieką żołnierzy radzieckich. Po drodze dołączały do nas osoby prywatne, które wracały do swoich domów. W tym tumulcie spotkałem młodą dziewczynę z Krzyżanowic ze starszą siostrą i jej synem, który miał cztery lub pięć lat. Chodziłem z nią razem do szkoły zawodowej w Raciborzu, ale nazwiska już nie pamiętam. Po dwóch dniach zostaliśmy rozdzieleni. Wojsko osobno, cywile – osobno. One poszły prawdopodobnie w kierunku swojej ojczyzny, a nas prowadzono do lagru przejściowego, do niewoli na terenie Niemiec. (…) W niewoli byłem tylko trzy miesiące. Jak tam było, nie muszę opisywać. (…) Ale miałem też trochę szczęścia. Jedni zostali wywiezieni do Rosji, Polacy mogli wracać do swoich domów, a ja zostałem zwolniony ponieważ ciężko zachorowałem. Przy zwolnieniu nie mogłem podać mojego adresu w Bolesławiu, ponieważ mówiono nam, że to są tereny polskie. W tej sytuacji podałem adres mojego wujka w Berlinie, gdzie dotarłem po długich tarapatach. To szczęście nie trwało zbyt długo. Po miesiącu musiałem opuścić miasto, ponieważ nie byłem obywatelem Berlina. I tak wędrowałem od miasta do miasta, od wsi do wsi, aż wreszcie dotarłem do miejscowości Bockwitz (Saksonia), gdzie zamieszkałem w ładnym hotelu robotniczym, który należał do fabryki brykietów węgla brunatnego „Bubiak” w Mückenburgu. Tam też pracowałem.

Przywrócona nadzieja

Kontaktu z rodzinnym Bolesławiem nie miałem wówczas żadnego, ponieważ poczta jeszcze nie działała. Jak już wspominałem, byłem z tymi dwiema kobietami (z Krzyżanowic – przyp. red.) przez dwa dni, z myślą i nadzieją, że wrócę z nimi do domu. Ta radość i nadzieja nie trwały zbyt długo, ponieważ zostaliśmy rozdzieleni. (…) Szczęśliwie doszły lub dojechały do Krzyżanowic i nie czekając zbyt długo, zdecydowały się pojechać do Bolesławia, żeby przekazać mojej matce piękne pozdrowienia ode mnie. Mimo, że nie mieliśmy możliwości nawet się pożegnać. Nie trudno było znaleźć moją matkę w tak małej wiosce, jak Bolesław. Moja matka i siostry były bardzo zaskoczone, gdy obca dziewczyna przekazała pozdrowienia od Ziegfrieda. Moja matka zdziwiona i zarazem w szoku, powiedziała dziewczynie, że mnie pochowała i pokazała zdjęcie obramowane czarną opaską. Dziewczyna jej tłumaczyła, że byliśmy 12 lub 13 maja razem. Matka zaś ją przekonywała, że to musiała być pomyłka i ponownie pokazywała zdjęcie, pytając czy faktycznie była razem ze mną w tym czasie. Dziewczyna jednak zapewniała ją, że chodziliśmy razem do jednej szkoły zawodowej w Raciborzu. Matka nie wiedziała w co i komu ma wierzyć. Ponieważ ubrała żołnierzowi, myśląc o mnie najlepszy garnitur oraz pochowała w trumnie, na którą ciężko pracowała na polu u gospodarzy, ponieważ nie miała innych dochodów, ani pieniędzy. W końcu bardzo serdecznie podziękowała dziewczynie za radosne wiadomości i żyła nadzieją, że może się kiedyś taki cud stanie i pojawię się w domu. Nocy nie przespała i myślami była przy tym, co powiedziała jej młoda panienka. Im więcej rozmyślała, tym więcej rzeczy jej do głowy przychodziło, m.in. że miałem na prawym policzku Muttermal (znamię – przyp. red.), ale było już za późno, aby to sprawdzić.