Konie, procesje i tradycja. Opowieść o miłości do koni, która przechodzi z pokolenia na pokolenie w rodzinie Herudów
W domu Herudów konie były od zawsze, choć pan Jerzy sam przyznaje, że się w nie wżenił, bo hodował je ojciec jego żony Józef Koza. Oprócz miłości do koni, po swoim teściu przejął też piękną tradycję konnych procesji, w których, mimo skończonych 70 lat, wciąż uczestniczy. – Dopóki będzie mógł chodzić to i będzie jeździć – kwituje ze śmiechem żona Gertruda.
Amazonki górą
W domu w Pietrowicach Wielkich czekają na mnie dwa pokolenia rodziny Herudów, a gdyby nie szkoła byłyby trzy, bo tradycja procesji konnych przekazywana jest już najmłodszym: 7-letniej Julii i 8-letniemu Dawidowi. Na stole leży stos archiwalnych zdjęć, które wzbudzają wiele emocji i skłaniają do wspomnień. Na jednym z nich jest pan Józef z klaczą Fani, zaprzęgniętą do maszyny, która przewraca siano na polu. – Konie były kiedyś w rolnictwie niezastąpione. Pomagały w gospodarstwie dziadkowi i ojcu, a dziś służą nam tylko do rekreacji – tłumaczy pan Andrzej, który jazdy konnej nauczył żonę. – Był bardzo cierpliwym i dobrym trenerem, więc w końcu oswoiłam się i ze zwierzętami i ze swoim strachem – wspomina pani Renata. Pamięta jednak jaki to był ogromny stres gdy pierwszy raz w 2003 roku jechała razem z mężem w procesji. – Cały czas myślałam o tym, żeby mi się ten koń nie wyrwał, żebyśmy spokojnie dojechali do końca, a teraz to i w wyścigach biorę udział – mówi ze śmiechem.
Pani Gertruda wspomina, że amazonki nie zawsze miały przyzwolenie na udział w tym święcie. – Nie byłoby w Pietrowicach Świąt Wielkanocnych bez procesji konnych. One odbywały się zawsze, nawet podczas wojny. Ponieważ mężczyzn nie było wtedy w domu, brały w nich udział dzieci, dziewczęta i starsi ludzie. Pamiętam jednak taką procesję, chyba w latach 70., jak wybrały się na nią trzy dziewczyny na koniach i starsi rolnicy je przegonili, bo to było wtedy nie do pomyślenia, żeby kobiety w niej uczestniczyły – opowiada pani Gertruda, która sama nigdy konia nie dosiadała. – Ja przy nich dużo pomagałam, potrafiłam je zaprzęgać, oporządzać, ale żeby rajtować to nie – tłumaczy pani Gertruda, która uważa, że dziewczyny na koniach prezentują się bardzo dobrze. Dziś nie tylko pietrowickie, ale i przyjezdne amazonki nie wzbudzają już żadnych kontrowersji, bo koni dosiadają z gracją i są nie lada atrakcją dla oglądających. – One dostają zawsze najwięcej braw jak jadą, a moja wnuczka Julia to tak się rwie do koni, że na pewno będzie z niej amazonka – podsumowuje ze śmiechem.
Konie są po to by je kochać
Pan Jerzy pierwszy raz pojechał w procesji po ślubie w 1971 roku. – Jeździliśmy wtedy na koniach pociągowych, bo teść wykorzystywał je na co dzień w gospodarstwie. Fritz to był niesamowity koń. Uczestniczył w dwudziestu procesjach, a klacz Fani też się najeździła. Dzisiaj syn ma konie pod siodło, jeździ na nich razem z żoną – tłumaczy jeden z najstarszych uczestników procesji w Pietrowicach Wielkich, a jego żona dodaje: – Jak sprzedaliśmy Fani, która była z nami przez wiele lat, to przez kilka dni czułam się jak w żałobie, jakby mi ktoś najbliższy z rodziny odszedł. Takie to było przeżycie.
Pan Andrzej swojej pierwszej konnej procesji nigdy nie zapomni. – Chodziłem wtedy do siódmej klasy podstawówki. Konia musieliśmy pożyczyć od sąsiada, żeby się wcześniej nie wydało że jadę. Wtajemniczony był tylko ojciec, bo mama z babcią to by się na to nie zgodziły – wspomina ze śmiechem i pokazuje swoje pierwsze pamiątkowe zdjęcie, na którym dumnie jedzie obok taty. – Jak człowiek się z końmi chowa, to już bez nich nie wyobraża sobie życia. Trzeba się nimi zajmować przez cały rok, a nie tylko wtedy, gdy mają się gdzieś pokazać. To ciężka praca, dlatego ważne jest żeby kochać to co się robi – dodaje. Konie potrzebują też dobrej karmy, opieki kowala i codziennego ruchu. Dwie klacze: 14-letnia Ratina i jej córka 6-letnia Ramona przyszły na świat w stajni Herudów i są dziś oczkiem w głowie swoich młodych właścicieli. – Przy mnie już sześć razy źrebiły się klacze. Zazwyczaj dają sobie radę same, ale zdarzyło się, że matka nie chciała karmić źrebaka i musieliśmy wzywać weterynarza – tłumaczy pan Andrzej. Po wielu latach spędzonych w stajni tak dobrze zna swoje konie, że od razu widzi, gdy dzieje się z nimi coś niepokojącego, a reagować trzeba natychmiast bo to niezwykle delikatne i wrażliwe zwierzęta. – Konie są bardzo inteligentne. Wie pani, że one zawsze wiedzą kiedy będzie procesja. Od samego rana są już niespokojne, jakby nie mogły się doczekać wyjścia – dodaje pan Jerzy, który jest dumny z wnuków, bo choć jeszcze same nie jeżdżą, garną się do koni i chętnie przy nich pomagają.
Cała nadzieja w młodych
Kiedyś w Pietrowicach Wielkich było tyle koni, że w procesji uczestniczyli tylko miejscowi gospodarze. Z przodu jechali kawalerowie, a z tyłu żonaci. Dziś konie są tylko w czterech gospodarstwach, pietrowiczan wspierają więc jeźdźcy z opolskiego, spod Gliwic, a nawet z Czech. – Tradycyjnie na przodzie jedzie rolnik z naszej parafii z krzyżem w asyście dwóch gospodarzy. Za nimi ustawiają się trójkami młodzieńcy, a potem jadą gospodarze z figurą Chrystusa Zmartwychwstałego i krzyżem, który w okresie wielkanocnym stoi przy głównym ołtarzu. Następnie ksiądz, bryczki z zaproszonymi gośćmi i na koniec dołączają inni jeźdźcy – tłumaczy pan Andrzej. – Za dawnych czasów to i ksiądz swojego konia miał, ale teraz dostaje od gospodarza. Nasze procesje na całą Polskę rozsławił ksiądz Dziech. Telewizja do nas przyjeżdżała i kręcili o tej uroczystości filmy. Ale i nasz obecny proboszcz ksiądz Damian Rangosz od samego początku zaangażował się w tę tradycję. Jeździ konno, a w Niedzielę Palmową zabiera pietrowickich gospodarzy do Bytomia na pokaz jak wygląda to święto u nas – mówi pani Gertruda.
Każdego roku jadący w procesji błagalnej dostają pamiątki. Pan Jerzy i Adrian, obaj Herudowie, choć to zbieżność nazwisk, jako najstarsi uczestnicy tego święta dostali w 2009 roku od Jerzego Buzka specjalną statuetkę z koniem. Na kredensie w domu jego syna Andrzeja zaczyna już brakować miejsca na liczne pamiątki związane z procesjami konnymi. Młodzi lubią się ścigać, bo zawsze towarzyszą temu jakieś emocje, ale na szczęście do żadnych poważnych wypadków nigdy nie dochodziło. – Jak było kiedyś mokro, to paru jeźdźców na zakręcie pospadało z koni, a w ubiegłym roku mieliśmy w święta tyle śniegu, że wyścig został odwołany – tłumaczy pani Renata.
Moi rozmówcy wierzą, że tradycja procesji konnych w Pietrowicach Wielkich nigdy nie zginie. – My tu mamy największy skarb – kościółek pątniczy Świętego Krzyża, do którego chętnie ludzie przyjeżdżają, a tradycja objazdu pól jest tak silnie zakorzeniona wśród tutejszych mieszkańców, że na pewno nie zginie. Cała nadzieja jest jednak w młodych – podsumowuje pani Gertruda. Jej syn, jako przedstawiciel tych młodych podkreśla, że o przyszłość się nie boi. – W naszej rodzinie ma kto przejąć gospodarstwo i tutejsze tradycje. O konie też się nie martwię, bo jak się ktoś z nimi wychował, to już bez nich życia widzieć nie będzie – mówi pan Andrzej.
Katarzyna Gruchot, Nowiny Raciborskie, 15 kwietnia 2014 r.