Święta w cieniu historii. Ewangelickie tradycje wielkanocne rodziny Róży Wnuk
Róża Wnuk z dziada pradziada była ewangeliczką. Była znaną i poważaną w miejscowym środowisku osobą – powiedziała mi o niej jedna z mieszkanek Skrzyszowa. Ale nie zawsze tak było. Wspomnienia były bolesne. Tak przed świyntami zawsze mnie nachodzą, płaczki same sie cisną do oczu – mówiła.
Pierwsze swe święta spędzała w Krostoszowicach. Tam w 1931 r. przyszła na świat. Po pięciu latach urodził się brat Henryk. Wspólnie z mamą Bertą, tatą Gustawem, bratem i starzikiem Francikiem mieszkali w małym domku, zbudowanym jeszcze przez starzików. Mimo biedy było im tu bardzo dobrze. Mama obrabiała gospodarstwo, a ojciec był ślusarzem. Dorabiał też jako elektryk i kowal. We wsi znany był jako złota rączka: lutował garnki, parasolki naprawiał. Kiedy wybuchła wojna Gustaw zatrudnił się w fabryce w Gliwicach. Do domu przyjeżdżał raz w tygodniu. Łatwo nie było, ale jakoś żyli. Najgorsze miało dopiero nadejść.
Pod koniec wojny wszystkich ewakuowano. Wojna się jednak skończyła, więc radość była ogromna. Kiedy rodzina po ewakuacji wróciła do domu nie zastali nic prócz ścian domu i paru mebli. Większość rzeczy im ukradziono. Nie było krów, kur, kaczek, nic. Rosjanie zabrali to co byli wstanie. Pozostała jedynie „sago” pierzyna, bez poszwy, bo do nich właśnie Rosjanie pakowali pomniejsze łupy wojenne. Zapisywali co w niej jest i wysyłali w „nieznane”. Jednak najważniejsze było to, że wrócił ojciec więc radość była większa niż żal po dobytku i sprzęcie. Jakoś se domy rady – powiedział ojciec. Za dwa miesiące został aresztowany. Oświadczyli, że jako ewangelik musi być na pewno Niemcem, a takich to tu po wojnie nie chcą. To śmieszne, bo w domu wychowywano nas po polsku, a starzik nawet po niemiecku nie umiał – tłumaczy pani Róża. Zresztą nie wszyscy Niemcy byli źli. Niektórzy mieszkali tu z dziada pradziada. Na nic zdały się tłumaczenia, Gustawa zabrali do pracy w będzińskiej kopalni. Przez większość dnia pracował, kolejne godziny spędzał w obozie. – To był dla nas ogromny szok. Jak przeżyjemy bez taty, kiedy do nas wróci? – wspominała Róża.
Niestety, to nie był koniec nieszczęścia. Za dwa tygodnie po aresztowaniu ojca przyszedł miejscowy ormowiec poinformować nas, że nasz dom został skonfiskowany, a my, jako rodzina Niemca, nie mamy tu prawa mieszkać. Dobrze, że starzik Francik tego nie dożył bo by na miejscu zawału dostoł – wspominała pani Róża. Z ormowcem przyjechał repatriant z Wołynia, wraz z rodziną. – Niech pan pozwoli im zostać w jednym pokoju – powiedział mu ormowiec. Nie chcę mieć żadnych sublokatorów – repatriant był nieugięty. Zostali na bruku. W 10 minut zabrali jedynie „ta sago pierzyna”. Ani łyżki, widelca, polutowanych przez ojca garnków. Nic. Jak stali, tak poszli, do rodziców Berty do Mszany.
Niestety, nagonka na ewangelików przybrała na sile, więc Berta spotkała tu też swojego najmłodszego brata Maksa z rodziną, którego również wygnano ze swego domu. Mimo, że serce rodziców było ogromne, to dom był maleńki. Dwie izby: w jednej brat z żoną i dziećmi, w drugiej rodzice Berty. Dla niej i dzieci znalazło się miejsce na strychu, na sianie. Jednak ile da się tak długo mieszkać? Dzieci poszły na służbę: za dach nad głową i kawałek chleba. Dziesięcioletni Henryk krowy pasł u Blazego, za kraiczek chleba i odzienie. Piętnastoletnia Róża poszła na służbę do Wierzniowic w Czechach. Pasła krowy, pomagała w gospodarce. Gospodyni okazała się miłą osobą, nawet często pakowała mi kawałek szpyrki i mąki i kazała zanieść mamie – wspominała pani Róża.
Wróciła ze służby kiedy miała 18 lat. Jej mama mieszkała już wtedy u swojej siostry Szarlotty. Róża pomagała im w gospodarstwie, a także rozpoczęła pracę na budowie w Rybnickiej Fabryce Maszyn. Nie było łatwo, bo to ciężka praca dla kobiety. Potem wyszła za mąż, doczekała się dwóch synów. Wraz z mężem mieli 8 hektarów pola, cztery krowy, świnie, dwie maciory, cztery byki, kury, kaczki, gęsi, pięćdziesiąt baranów. Wszystko obrabiała sama. Rozpoczęli też budowę domu. Niektórzy myśleli, że porwali się z motyką na słońce, a oni sami własny mi siłami wystawili dom. Wcześniejsza praca Róży na budowie okazała się pomocna. Prawie wszystko potrafiła zrobić. Nawet dach z mężem sami wykonali. Syn Henryk, mimo zespołu Downa, też rwał się do pomocy, robił kamienie na dom. W końcu dom stanął. W nim spędzała już kolejne, święta. Te zaś różniły się nieco od katolickich.
Na sześć tygodni przed świętami rozpoczynały się nabożeństwa pasyjne. Zawsze odbywały się w piątki. Nie było jednak w ewangelickich kościołach drogi krzyżowej. Od Wielkiego Czwartku rozpoczynały się biblijne czytania dla młodzieży, które trwały do Wielkiej Soboty. Największym świętem okresu Wielkanocy był dla nich Wielki Piątek. Odprawiane było wtedy nabożeństwo, spowiedź, która u ewangelików była zbiorowa. Oczywiście to było największe święto, żałobne. Nie szło się wtedy do pracy, nikt nie robił w polu. Praktycznie do Wielkiego Czwartku wszystkie prace musziały być zakończone. Nikomu nie przychodziło do głowy by pracować w Wielki Piątek, prać, sprzątać. Można było jedynie wykonywać jakieś drobne prace domowe – mówiła Róża Wnuk i wspominała jedno niemiłe zdarzenie. – Kiedy byłam mała, w Wielki Piątek mama odświętnie nas i siebie ubrała i pojechaliśmy do kościoła, wtedy jeszcze z Krostoszowic chodziliśmy do Wodzisławia Śl. Zobaczył nas sąsiad, który pracował w polu i spytał: cóż żeście sie tak wystroili, mocie radość, że Pómbóczek umrzył? Było nam bardzo przykro. Mama wtedy odpowiedziała: a ludzie jak na pogrzyb piyknie obleczoni idom to też mają radość?
W Wielki Piątek nie było tu prócz drogi krzyżowej także zwyczaju całowania Pana Boga wiszącego na krzyżu, a także Bożego Grobu. Za to ołtarz i ambona nakryte były żałobnym płótnem. W Wielki Piątek i Sobotę obowiązywał post, dzwony również nie biły. W Wielką Sobotę odbywało się nabożeństwo, nie było święcenia potraw. Nabożeństwo zmartwychwstania odbywało się rano w niedzielę. Ze zwyczajów ludowych było oczywiście szukanie zajączka i malowanie kraszanek (kroszonek) oraz śmiergust.
Po nabożeństwie w wielkanocny poniedziałek już czekali młodzieńcy i suchym się do domu nie wróciło. – W pierwszy dziyń świąt tradycyjnie jedliśmy na śniadanie smażonka, w drugi szynkę czy kiełbasę – mówiła pani Róża. – Tak było zawsze jak my byli mali, jeśli oczywiście stykało, bo biyda nieroz była tako, że yno kartofle zostały. Po wojnie tata już z nami świąt nie obchodził. Po dwóch miesiącach, jak wziyni go do Będzina, w słoneczno lipcowo noc... zatłukli go. O jego śmierci żodyn nos nie poinformowoł. Dopiyro jednyn z mieszkańców, kierymu udało się przeżyć ten obóz pracy, wciepnył nom na plac kartka, że tata nie żyje. Już nigdy my z tatą smażonki nie jedli.
Aleksandra Matuszczyk-Kotulska „Nowiny Wodzisławskie” 16 kwietnia 2003 roku