Zaryzykowali najcenniejsze - życie! Jak Karaskowie ratowali Żyda
„I jako my to tej kobiecie powiymy - zastanawiali się przełożeni na kopalni - Wilhelm nie żyje, mioł wypadek. Był 1933 rok. Została sama z dziesiątką dzieci! Straszna tragedia, jak ona sobie poradzi?". Ciężko ale normalnie. Stanęła twardo na ziemi, stała się nie tylko matką ale i ojcem dla dzieci. Jej słowo było święte. W ten mroźny, styczniowy ranek 1945 r. również. „Tyn człowiek chce naszej pomocy, nieważne kim je. Zostanie trochę u nas" - powiedziała. Ten człowiek to Żyd, który uciekł z Marszu Śmierci. Dla jego życia naraziła swoje.
Teresa Karasek najbardziej bała się o dzieci. Jej dom był pod ciągłą obserwacją. Była to przecież rodzina Wilhelma, zmarłego tragicznie w 1933 r. wielkiego polskiego patrioty.
Ojciec walczył w trzech powstaniach śląskich, należał do chóru „Cecylia" i wielu innych organizacji. Był działaczem plebiscytowym. Chyba dobrze dla niego, że umarł przed wojną. Straszny los czekał bowiem w czasie wojny takich jak on. Na pewno nie uniknąłby obozu koncentracyjnego - wspomina jego córka Zofia Gawenda.
Dom Teresy i Wilhelma Karasków stanął przy ul. Pszowskiej w Rydułtowach. Wybudowali go sami po ślubie. Tu na świat przyszła dziesiątka bajtli: w 1914 r. Elfryda, w 1918 Emil, rok później Augustyn, w 1921 Wanda, w 1923 Bronisław, dwa lata po nim Zofia, w 1926 Alojzy, w 1928 Stefania, w 1930 Leon i w 1932 Jerzy. Miał dopiero 10 miesięcy kiedy został półsierotą. Nie pamięta ojca.
Mimo, że łatwo nie było, mama starała się by każdy z nas jakieś szkoły pokończył, a chłopcy, by zdobyli dobry fach - tłumaczy pani Zofia.
Elfryda skończyła szkołę prowadzoną przez siostry zakonne w Pszowie, Emil został stolarzem. Oboje już dziś nie żyją. Wanda ukończyła Szkołę Sióstr Urszulanek w Rybniku, później Seminarium Nauczycielskie. Mogła uczyć, ale nigdy nie została nauczycielką. Wybuchła wojna, która plany pokrzyżowała również Zofii. Zdała egzaminy do Szkoły Handlowej w Rybniku, ale nigdy nie rozpoczęła tam nauki.
Alojzy został elektrykiem, Augustyn ślusarzem, Leon technikiem górniczym, Bronisław uczył się na kowala a najmłodszy Jerzy został inżynierem górniczym. Ojciec byłby dumny.
Uciekła z transportu
W czasie wojny los nas rozdzielił. Mnie chciano wywieźć do Szczecina. Do dziś dokładnie nie wiem w jakim celu. Musiałam zgłosić się do Urzędu Pracy, gdzie zaznaczono mi w papierach, do wywózki. Miałam 15 lat. Był 1941 r. Z Rydułtów pojechałyśmy we trójkę. Oprócz mnie były jeszcze dwie starsze dziewczyny. W Rybniku czekała zaś na nas piątka kolejnych i 45 chłopców. Ruszyliśmy do Wrocławia, gdzie miała być przesiadka do Szczecina - wspomina Zofia Gawenda. Na wrocławskim peronie naszej rozmowie przysłuchiwał się obcy człowiek. Zadeklarował pomoc. Jeśli któraś z was ma pieniądze, wyciągnę z transportu - powiedział mi. Miałam 10 marek. Obcy mężczyzna, bezinteresownie, bo pieniędzy nie zabrał, przeznaczył je na kupno powrotnego biletu, pomógł mi uciec.
Miała ogromne szczęście, wręcz niewiarygodne. Jak się później dowiedziała, mężczyzna, przedwojenny dyrektor banku, pracował w czasie wojny na kolei. Za zadanie miał ratowanie jednej osoby z każdego transportu. Szczęśliwy los padł akurat na nią.
Kiedy wróciła do Rydułtów, ukrywała się przez cztery miesiące. Mama Teresa nie mogła już na to patrzeć. Poszła do urzędnika, zapłaciła, a ten wymazał adnotację z jej papierów. Zaryzykowała wiele. Nakazał również wyjazd na jakiś czas. Wyjechała więc Zofia do Kudowy, gdzie ciężko pracowała w hotelowej kuchni.
Emil nie podpisał volkslisty. Dostał się na Węgry, stamtąd do Francji do Legii Cudzoziemskiej, później do Szwajcarii skąd wrócił po wojnie. Augusta, Alojza i Bronusia powołano do Wehrmachtu. Ten ostatni zdezerterował we Włoszech.
Niemcy mieli więc rodzinę Karasków „na oku", a matka była częstym „gościem" gestapo. Mimo to otwarła drzwi nieznajomemu, jak się później okazało, Żydowi.
Z dezercji nici
Kiedy styczniowego poranka mama wracała z nabożeństwa, nieznajomy mężczyzna podszedł do niej i poprosił o coś do jedzenia i o ogrzanie. Mama zaprosiła go do domu. Nie kwapił się jednak do wyjścia. Powiedział tylko, że chce wrócić do domu, ale wszędzie pełno jest wojska niemieckiego. Nazywał się Emil Schronek. Był Żydem z Czech. Przed wojną mieszkał w Koszycach. O swojej historii mówił mało. Oni też go nie wypytywali. Uzgodniła więc z Zofią i jej mężem Juliuszem, że pozwolą mu pozostać kilka dni. Został dwa miesiące. Tak długo trzeba było poczekać na wyzwolenie, choć w styczniu wydawało się że jest już bardzo blisko. Przecież wojska rosyjskie były już w okolicach Rybnika.
Rodzina żyła w ogromnym napięciu. Gdyby zorientowano się, że ukrywają Żyda wszyscy zostaliby rozstrzelani, a wpaść mogli w każdej chwili. Na ich podwórzu Niemcy ustawili radiostację, w domu byli więc na okrągło. Schodzili do piwnicy, wchodzili na strych. Emil co rusz musiał zmieniać miejsce ukrycia. O jego istnieniu wiedzieli tylko najbliżsi. Mimo, że Juliusz, mąż Zofii, podjął decyzję zdezerterowania z Wehrmachtu, dla Emila musiał z niej zrezygnować. Za duże ryzyko, w poszukiwaniu dezertera przetrzepaliby pewnie cały dom. Mogliby wpaść na trop Emila. Juliusz wrócił więc do swojej jednostki.
Kiedy w marcu przyszło wyzwolenie Emil jako pierwszy zarejestrował się w Urzędzie Gminy. Był obywatelem z numerem pierwszym. Po kilku dniach ruszył piechotą do domu, do Czech.
Wspominał później, że z głodu często nie miał już dalej siły iść. Napotkał raz jednego człowieka, który ofiarował mu dwa kawałki kiełbasy. Za darmo. Emil chciał jego adres, by móc kiedyś się mu odwdzięczyć. Mężczyzna nie podał adresu, cieszył się tylko, że pomógł zwykłemu człowiekowi. To mój obowiązek człowieka, powiedział tylko - wspomina opowieści Emila Zofia Gawenda.
Po utworzeniu Izraela Emil osiedlił się tam, założył rodzinę. Był lekarzem dermatologiem, doczekał się też trójki dzieci: dwóch córek i syna. Do 1967 r. utrzymywał listowny kontakt z rodziną Karasków. Później Polska zerwała stosunki dyplomatyczne z Izraelem. Kontakt z Emilem skończył się. Jednak później znów go wznowili. Na jego wniosek rodzinie przyznano zaszczytne wyróżnienia. Zostali zaproszeni do Izraela, gdzie spędzili ponad 20 dni na koszt Emila. Zaprosili go też z rodziną do siebie.
Nigdy tam nie wrócę - powiedział krótko, a na wspomnienie wojennych przeżyć dostawał drgawek. Nigdy jednak nie dowiedzieli się od niego co za dramat przeżył. Świadczył o nim „tylko" obozowy numer.
Za uratowanie Żyda w czasie wojny rodzinie Karasków przyznano medal: „Sprawiedliwy Wśród Narodów Świata". Zofia Gawenda oraz Leon i Jerzy Karaskowie otrzymali honorowe obywatelstwo Izraela. Należą do Towarzystwa Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata w Warszawie. Mama Teresa, choć wyróżniona medalem, nie doczekała jego przyznania. Zmarła w 1967 r.
Aleksandra Matuszczyk-Kotulska, Nowiny Wodzisławskie 23 stycznia 2002 r. Zdj. z archiwum rodziny Gawenda
Komentarze
4 komentarze
Podobnie twierdził w ub. roku Raphael Schutz, ambasador Izraela przy Stolicy Apostolskiej, twierdząc, rodziną Ulmów była wyjątkiem.
Na internetowej stronie "Die Welt" Jan Tomasz Gross twierdził, że Polacy zabili więcej Żydów niż Niemców.
Np. Icchak Arad w 2018 r. na łamach "Haretz".
Zaryzykowali życie, a współcześni izraelscy historycy i politycy twierdzą, że Polacy mordowali Żydów.