Ludwik Halewski - pierwszy kierownik „Dziesiątki”
Kiedy Ludwik Halewski trafił z nakazem pracy do Raciborza, miał już na swoim koncie 24 lata doświadczenia zawodowego, uzupełnionego przedwojennymi studiami w Państwowym Instytucie Pedagogiki Specjalnej w Warszawie. Nikt bardziej niż on nie nadawał się na szefa powstającej właśnie w mieście Szkoły Specjalnej nr 10.
Album pełen wspomnień
Obity lnianym płótnem album, który pan Ludwik przygotował dla swojego najstarszego syna Jerzego, jest pełny rodzinnych pamiątek. Są w nim fotografie z Kresów, gdzie 30 czerwca 1903 roku we Lwowie przyszedł na świat nasz bohater, a jego ojciec Michał był pracownikiem tutejszej dyrekcji kolei państwowych. Są wzruszające listy do Jerzyka, którego ojciec prosi o szacunek i pamięć zwłaszcza dla matki, dziecięca łyżeczka z datą 8 grudnia 1931 roku i pukiel pierwszych włosów synka. „Jerzyku, poznałeś życie, wiesz, że to nie tylko ozdoby, prócz słońca, radości, może być też ciężka godzina – pisał pan Ludwik, który sam przeżył wiele trudnych chwil. Gdy zmarł jego ojciec miał zaledwie dziewięć lat. Mama Karolina, która została z czwórką dzieci sama, odeszła siedem lat później. Najstarszy Józef był już samodzielny, a Ludwikiem i jego młodszym bratem Tadeuszem zajęła się zamężna już siostra Kazimiera. To dzięki jej pomocy zdołał ukończyć w 1925 roku lwowskie seminarium nauczycielskie, po którym zaczął pracę w szkole powszechnej w Dźwinogrodzie.
Po ślubie z młodszą o dwa lata nauczycielką Władysławą, córką pracownika stacji kolejowej Lwów – Kleparów, małżonkowie przenieśli się z rodzinnego Lwowa do niewielkiej Bóbrki, gdzie oboje rozpoczęli pracę w tutejszej szkole. 7 grudnia 1931 roku w Warszawie przyszedł na świat starszy syn Halewskich – Jerzy. Stolica nie była przypadkowym miejscem jego narodzin, bo właśnie tam pan Ludwik uzupełniał swoje wykształcenie w Państwowym Instytucie Pedagogiki Specjalnej, który ukończył rok później. W czerwcu 1933 roku, już w Bóbrce, urodził się Bogusław (zwany przez domowników Januszkiem).
W domu pomagały dwie Polki, które zajmowały się sprzątaniem, gotowaniem i opieką nad dziećmi. Jedna z nich miała na imię Rózia i pochodziła z pobliskiej wioski. – Z wczesnego dzieciństwa pamiętam wynajmowane przez rodziców mieszkanie w dzielnicy Bóbrki – Zagórzu, w pobliżu szkoły, w której uczyli rodzice. Okolica była pofałdowana, bardzo urozmaicona, jak to na Roztoczu. Później przeprowadziliśmy się do nowoczesnego, jak na owe czasy, domu w dzielnicy Osiele, którego właścicielem był Ukrainiec Chomiak – notariusz, który miał żonę Olgę i dwóch synów: Wołodię i Stefana. Najbliższy sąsiad Chomiaka – Sysak był szewcem. Kolejny – Grabowski mówił tylko po ukraińsku. Obok nas mieszkał też Ochrymowicz – Ukrainiec, który ostrzegł tatusia przed banderowcami. To było w czasie okupacji niemieckiej. My z mamą byliśmy wtedy w rodzinnym domu tatusia, w dzielnicy Lwowa – Kleparowie. Tatuś wtedy poszedł na skraj lasu i tam przenocował. Dzięki temu ocalił życie. Jedną z rodzin, która została wtedy wymordowana byli Pokrywkowie – wspomina Bogusław Halewski.
Z Kresów na Ziemie Odzyskane
Kiedy do Bóbrki wkroczyli Niemcy, na skutek wprowadzonych przez nich przepisów, pani Władysława, żona nauczyciela – Polaka, nie mogła dalej uczyć. Pracę w Publicznej Szkole Żeńskiej skończyła 30 czerwca 1941 roku. Potem zajęła się prowadzeniem tajnego nauczania, co pomagało podreperować domowy budżet, bo rodzice polskich dzieci „płacili” produktami pierwszej potrzeby. W tym czasie pan Ludwik pracował w szkołach w Strzałkowie, Pasiekach Zubrzyckich i Bóbrce. Kiedy Halewscy otrzymali we Lwowie mieszkanie, wrócili w sierpniu 1944 roku do rodzinnego miasta, w którym oboje podjęli pracę. On w szkole podstawowej, ona jako nauczycielka języka polskiego w szkole straży granicznej. Nowym domem nie cieszyli się długo. Najpierw dokwaterowali im radzieckich oficerów, potem przyszła decyzja o deportacji.
Do Polski przyjechała cała rodzina pana Ludwika: siostra Kazimiera, brat Józef, który został mechanikiem lotniczym na Okęciu i najmłodszy Tadeusz, który zamieszkał w Łodzi. Był kierowcą znanego żydowskiego przemysłowca z branży włókienniczej – Grohmana, a później kierowcą karetki pogotowia. – Jechaliśmy kilka dni w otwartych wagonach, w których spaliśmy. Dotarliśmy do dzielnicy Katowic – Ligoty. Tam mieszkaliśmy na bagażach krytych plandeką do czasu, gdy rodzice dostali przydział pracy. I tak w sierpniu 1945 roku trafiliśmy do Studziennej – opowiada Bogusław Halewski. Jego rodzice zaczęli uczyć w Szkole Podstawowej nr 5, w której pani Władysława, pełniąca też funkcję kierownika placówki, pozostała aż do emerytury. – Najpierw mieszkaliśmy w pomieszczeniu wynajętym przez restauratora Fojcika, a później przenieśliśmy się do mieszkania przeznaczonego dla nauczycieli na terenie szkoły. Były dwa budynki szkolne, a w nich piętra z nauczycielskimi mieszkaniami – tłumaczy pan Halewski.
Pierwsze lata po przyjeździe do Studziennej były trudne.
– Ludność autochtoniczna była raczej za Niemcami. Wiadomo, to były takie animozje między gorolami a hanysami, więc nie było wielkich przyjaźni, ale rodzice utrzymywali bliższe kontakty z gronem pedagogicznym. Pamiętam kierownika szkoły Bronisława Łotockiego i jego żonę Jadwigę, Seweryna Molendę oraz nauczycielki: Bagińską, Orłowską, Gajdę, Tomaniak i Sawicką. W Studziennej odwiedził nas kiedyś jeden z naszych sąsiadów z Bóbrki – Józko Dziobański. Był jednym z przyjaciół rodziców. Podobnie jak my wyjechał do Polski i mieszkał niedaleko Raciborza – dodaje pan Bogusław i wspomina, że jego ojciec lubił odpoczywać czytając w ogrodowej altance porośniętej winoroślą. Zabierał też często synów nad Odrę, gdzie w czystych wodach rzeki często się kąpali.
Dziesiątka na piatkę
15 lutego 1949 roku pan Ludwik został kierownikiem powstającej w Raciborzu Szkoły Specjalnej nr 10, która znalazła swe miejsce w kamienicy przy placu Mostowym. Jego wnuczka Ewa Halewska w artykule „Dzieci gorszego Boga”, zamieszczonym w „Nowinach Raciborskich” w kwietniu 1999 roku, o wspomnienia z pierwszych lat działalności szkoły poprosiła jej wieloletnią nauczycielkę. Eustachia Sujdak, która rozpoczęła pracę 1 października 1949 roku, tak opowiadała wtedy o swoich doświadczeniach: „Przejęłam klasę po Ludwiku Halewskim – człowieku bardzo serdecznym i opiekuńczym, pedagogu z powołania. (…) Wtedy w szkole uczyły się dzieci nie tylko umysłowo upośledzone, zaniedbane dydaktycznie, ale i społecznie, zagrożone moralnie. Pochodziły z rodzin patologicznych. Były naprawdę bardzo trudne, zarówno pod względem wychowawczym, jak i dydaktycznym. Każde wymagało indywidualnego podejścia, wielu godzin rozmów. To były ciężkie czasy. Uczniowie posiadali jeden zeszyt z szarego, pakunkowego papieru, nie było podręczników. Wypisywaliśmy zdania na kartkach, które potem dzieci czytały. Po pewnym czasie dostaliśmy nareszcie książki ze szkół zwykłych – był to elementarz Falskiego. Korzystaliśmy też z papieru, który pozostał po urzędzie pracy, a był przechowywany w czasie wojny w olbrzymiej szafie obitej blachą pancerną. Były to kartki zadrukowane tylko z jednej strony, więc można je było wykorzystać. Brakowało wszystkiego – tablic, kredy i innych przedmiotów. Dzieci przynosiły z domu krzesełka, żeby mieć na czym usiąść. Przynosiły też opał i buraki cukrowe, z których kucharka gotowała melasę” – wspominała nauczycielka.
Pan Ludwik w swojej pracy dydaktycznej stosował metodę ośrodków zainteresowań, która była tematem jego pracy magisterskiej. Odrzucała ona tradycyjny podział treści nauczania na przedmioty i koncentrowała się na tematach odpowiadających spontanicznym potrzebom i zainteresowaniom dziecka. W latach międzywojennych została zmodyfikowana i rozwinięta przez twórczynię pedagogiki specjalnej – profesor Marię Grzegorzewską. – Pamiętam, że pojechaliśmy kiedyś do warszawskiego Instytutu Pedagogiki Specjalnej na szkolenie. Spotkaliśmy tam profesor Grzegorzewską, która nim kierowała. Spojrzała na Ludwika Halewskiego i mimo upływu lat, od razu go poznała – wspomina późniejszy dyrektor szkoły specjalnej Tadeusz Rut i dodaje, że pierwszy kierownik „Dziesiątki” był bezsprzecznie najlepiej w tamtych czasach wykształconym pedagogiem, ale swoją wiedzą nie lubił się dzielić.
Pan Halewski nie miał łatwego startu, bo stary budynek szkoły nie był należycie przygotowany na przyjęcie dzieci, a pieniędzy na zakup jakichkolwiek sprzętów i pomocy naukowych nie było. Największym zmartwieniem kierownika było jednak zorganizowanie kadry nauczycielskiej. 1 marca 1949 roku naukę w szkole specjalnej rozpoczęło sześćdziesięciu uczniów, podzielonych na dwie klasy. Wychowawcą pierwszej został pan Ludwik, drugiej – Genowefa Kamionka, wcześniej nauczycielka SP3. Wkrótce dołączyła do nich Jadwiga Węglorz, nauczycielka SP2 oraz Aleksandra Sobczak, pracująca wcześniej w SP9, dzięki czemu udało się otworzyć cztery oddziały szkolne. Do personelu obsługi szkoły należeli też woźny Jakub Majer i sprzątaczka Paulina Klyta.
Pierwszą inicjatywą kierownika szkoły było zorganizowanie w niej dożywiania dzieci oraz świetlicy dla sierot i dzieci matek pracujących. Szkolna kuchnia i świetlica ruszyły bardzo szybko i już w marcu zaczęto wydawanie ciepłych posiłków. Najważniejsze było jednak stworzenie dzieciom troskliwej opieki i atmosfery prawdziwego domu. Posiadanie własnego było przez całe życie marzeniem pana Ludwika, który jako nauczyciel zawsze żył w wynajmowanych mieszkaniach, zmienianych wraz z pracą. – Tatuś chciał na miejscu starego rodzinnego domu we Lwowie wybudować swój własny. Sadził tam drzewa, oszczędzał w tym celu pieniądze i nawet zdążył spłacić rodzeństwo, ale wojna pokrzyżowała te plany – tłumaczy pan Bogusław. Jego ojcu udało się w końcu wybudować przy ulicy Wczasowej w Raciborzu dom, który stał się dla niego ostoją w czasach, gdy był już na emeryturze. Odpoczywał w ogrodzie i wysyłał do swojej wnuczki Ewy piękne listy pisane wierszem. Zmarł 8 grudnia 1983 roku. Do końca życia pozostał wierny zasadzie, że „w życiu trzeba się rozumem kierować, a rozjaśniać sercem”.
Katarzyna Gruchot