środa, 27 listopada 2024

imieniny: Waleriana, Wirgiliusza, Ody

RSS

Ludwik Halewski - pierwszy kierownik „Dziesiątki”

15.03.2024 07:40 | 0 komentarzy | OK

Kiedy Ludwik Halewski trafił z nakazem pracy do Raciborza, miał już na swoim koncie 24 lata doświadczenia zawodowego, uzupełnionego przedwojennymi studiami w Państwowym Instytucie Pedagogiki Specjalnej w Warszawie. Nikt bardziej niż on nie nadawał się na szefa powstającej właśnie w mieście Szkoły Specjalnej nr 10.

Ludwik Halewski - pierwszy kierownik „Dziesiątki”
Ludwik Halewski - szef Szkoły Specjalnej nr 10
Wiesz coś więcej na ten temat? Napisz do nas

Album pełen wspomnień

Obity lnianym płótnem album, który pan Ludwik przygotował dla swojego najstarszego syna Jerzego, jest pełny rodzinnych pamiątek. Są w nim fotografie z Kresów, gdzie 30 czerwca 1903 roku we Lwowie przyszedł na świat nasz bohater, a jego ojciec Michał był pracownikiem tutejszej dyrekcji kolei państwowych. Są wzruszające listy do Jerzyka, którego ojciec prosi o szacunek i pamięć zwłaszcza dla matki, dziecięca łyżeczka z datą 8 grudnia 1931 roku i pukiel pierwszych włosów synka. „Jerzyku, poznałeś życie, wiesz, że to nie tylko ozdoby, prócz słońca, radości, może być też ciężka godzina – pisał pan Ludwik, który sam przeżył wiele trudnych chwil. Gdy zmarł jego ojciec miał zaledwie dziewięć lat. Mama Karolina, która została z czwórką dzieci sama, odeszła siedem lat później. Najstarszy Józef był już samodzielny, a Ludwikiem i jego młodszym bratem Tadeuszem zajęła się zamężna już siostra Kazimiera. To dzięki jej pomocy zdołał ukończyć w 1925 roku lwowskie seminarium nauczycielskie, po którym zaczął pracę w szkole powszechnej w Dźwinogrodzie.

Portret Ludwika Halewskiego z roku 1925

Portret Ludwika Halewskiego z roku 1925

Po ślubie z młodszą o dwa lata nauczycielką Władysławą, córką pracownika stacji kolejowej Lwów – Kleparów, małżonkowie przenieśli się z rodzinnego Lwowa do niewielkiej Bóbrki, gdzie oboje rozpoczęli pracę w tutejszej szkole. 7 grudnia 1931 roku w Warszawie przyszedł na świat starszy syn Halewskich – Jerzy. Stolica nie była przypadkowym miejscem jego narodzin, bo właśnie tam pan Ludwik uzupełniał swoje wykształcenie w Państwowym Instytucie Pedagogiki Specjalnej, który ukończył rok później. W czerwcu 1933 roku, już w Bóbrce, urodził się Bogusław (zwany przez domowników Januszkiem).

W domu pomagały dwie Polki, które zajmowały się sprzątaniem, gotowaniem i opieką nad dziećmi. Jedna z nich miała na imię Rózia i pochodziła z pobliskiej wioski. – Z wczesnego dzieciństwa pamiętam wynajmowane przez rodziców mieszkanie w dzielnicy Bóbrki – Zagórzu, w pobliżu szkoły, w której uczyli rodzice. Okolica była pofałdowana, bardzo urozmaicona, jak to na Roztoczu. Później przeprowadziliśmy się do nowoczesnego, jak na owe czasy, domu w dzielnicy Osiele, którego właścicielem był Ukrainiec Chomiak – notariusz, który miał żonę Olgę i dwóch synów: Wołodię i Stefana. Najbliższy sąsiad Chomiaka – Sysak był szewcem. Kolejny – Grabowski mówił tylko po ukraińsku. Obok nas mieszkał też Ochrymowicz – Ukrainiec, który ostrzegł tatusia przed banderowcami. To było w czasie okupacji niemieckiej. My z mamą byliśmy wtedy w rodzinnym domu tatusia, w dzielnicy Lwowa – Kleparowie. Tatuś wtedy poszedł na skraj lasu i tam przenocował. Dzięki temu ocalił życie. Jedną z rodzin, która została wtedy wymordowana byli Pokrywkowie – wspomina Bogusław Halewski.

Ludwik i Władysława Halewscy z dziecmi na spacerze we Lwowie. Rok 1935.

Ludwik i Władysława Halewscy z dziecmi na spacerze we Lwowie. Rok 1935.

Z Kresów na Ziemie Odzyskane

Kiedy do Bóbrki wkroczyli Niemcy, na skutek wprowadzonych przez nich przepisów, pani Władysława, żona nauczyciela – Polaka, nie mogła dalej uczyć. Pracę w Publicznej Szkole Żeńskiej skończyła 30 czerwca 1941 roku. Potem zajęła się prowadzeniem tajnego nauczania, co pomagało podreperować domowy budżet, bo rodzice polskich dzieci „płacili” produktami pierwszej potrzeby. W tym czasie pan Ludwik pracował w szkołach w Strzałkowie, Pasiekach Zubrzyckich i Bóbrce. Kiedy Halewscy otrzymali we Lwowie mieszkanie, wrócili w sierpniu 1944 roku do rodzinnego miasta, w którym oboje podjęli pracę. On w szkole podstawowej, ona jako nauczycielka języka polskiego w szkole straży granicznej. Nowym domem nie cieszyli się długo. Najpierw dokwaterowali im radzieckich oficerów, potem przyszła decyzja o deportacji.

Do Polski przyjechała cała rodzina pana Ludwika: siostra Kazimiera, brat Józef, który został mechanikiem lotniczym na Okęciu i najmłodszy Tadeusz, który zamieszkał w Łodzi. Był kierowcą znanego żydowskiego przemysłowca z branży włókienniczej – Grohmana, a później kierowcą karetki pogotowia. – Jechaliśmy kilka dni w otwartych wagonach, w których spaliśmy. Dotarliśmy do dzielnicy Katowic – Ligoty. Tam mieszkaliśmy na bagażach krytych plandeką do czasu, gdy rodzice dostali przydział pracy. I tak w sierpniu 1945 roku trafiliśmy do Studziennej – opowiada Bogusław Halewski. Jego rodzice zaczęli uczyć w Szkole Podstawowej nr 5, w której pani Władysława, pełniąca też funkcję kierownika placówki, pozostała aż do emerytury. – Najpierw mieszkaliśmy w pomieszczeniu wynajętym przez restauratora Fojcika, a później przenieśliśmy się do mieszkania przeznaczonego dla nauczycieli na terenie szkoły. Były dwa budynki szkolne, a w nich piętra z nauczycielskimi mieszkaniami – tłumaczy pan Halewski.

Rodzina Halewskich - zima 1935 roku

Rodzina Halewskich - zima 1935 roku

Pierwsze lata po przyjeździe do Studziennej były trudne.

– Ludność autochtoniczna była raczej za Niemcami. Wiadomo, to były takie animozje między gorolami a hanysami, więc nie było wielkich przyjaźni, ale rodzice utrzymywali bliższe kontakty z gronem pedagogicznym. Pamiętam kierownika szkoły Bronisława Łotockiego i jego żonę Jadwigę, Seweryna Molendę oraz nauczycielki: Bagińską, Orłowską, Gajdę, Tomaniak i Sawicką. W Studziennej odwiedził nas kiedyś jeden z naszych sąsiadów z Bóbrki – Józko Dziobański. Był jednym z przyjaciół rodziców. Podobnie jak my wyjechał do Polski i mieszkał niedaleko Raciborza – dodaje pan Bogusław i wspomina, że jego ojciec lubił odpoczywać czytając w ogrodowej altance porośniętej winoroślą. Zabierał też często synów nad Odrę, gdzie w czystych wodach rzeki często się kąpali.

Ostatnie spokojne dni lata 1939 roku spedzane na kapielach w rzece Boberce. W srodku Ludwik Halewski.

Ostatnie spokojne dni lata 1939 roku spedzane na kapielach w rzece Boberce. W srodku Ludwik Halewski.

Dziesiątka na piatkę

15 lutego 1949 roku pan Ludwik został kierownikiem powstającej w Raciborzu Szkoły Specjalnej nr 10, która znalazła swe miejsce w kamienicy przy placu Mostowym. Jego wnuczka Ewa Halewska w artykule „Dzieci gorszego Boga”, zamieszczonym w „Nowinach Raciborskich” w kwietniu 1999 roku, o wspomnienia z pierwszych lat działalności szkoły poprosiła jej wieloletnią nauczycielkę. Eustachia Sujdak, która rozpoczęła pracę 1 października 1949 roku, tak opowiadała wtedy o swoich doświadczeniach: „Przejęłam klasę po Ludwiku Halewskim – człowieku bardzo serdecznym i opiekuńczym, pedagogu z powołania. (…) Wtedy w szkole uczyły się dzieci nie tylko umysłowo upośledzone, zaniedbane dydaktycznie, ale i społecznie, zagrożone moralnie. Pochodziły z rodzin patologicznych. Były naprawdę bardzo trudne, zarówno pod względem wychowawczym, jak i dydaktycznym. Każde wymagało indywidualnego podejścia, wielu godzin rozmów. To były ciężkie czasy. Uczniowie posiadali jeden zeszyt z szarego, pakunkowego papieru, nie było podręczników. Wypisywaliśmy zdania na kartkach, które potem dzieci czytały. Po pewnym czasie dostaliśmy nareszcie książki ze szkół zwykłych – był to elementarz Falskiego. Korzystaliśmy też z papieru, który pozostał po urzędzie pracy, a był przechowywany w czasie wojny w olbrzymiej szafie obitej blachą pancerną. Były to kartki zadrukowane tylko z jednej strony, więc można je było wykorzystać. Brakowało wszystkiego – tablic, kredy i innych przedmiotów. Dzieci przynosiły z domu krzesełka, żeby mieć na czym usiąść. Przynosiły też opał i buraki cukrowe, z których kucharka gotowała melasę” – wspominała nauczycielka.

Pan Ludwik ze starsza siostra Kazimiera, niania Rózia, zona Władysława oraz synami Jerzykiem i Januszkiem

Pan Ludwik ze starsza siostra Kazimiera, niania Rózia, zona Władysława oraz synami Jerzykiem i Januszkiem

Pan Ludwik w swojej pracy dydaktycznej stosował metodę ośrodków zainteresowań, która była tematem jego pracy magisterskiej. Odrzucała ona tradycyjny podział treści nauczania na przedmioty i koncentrowała się na tematach odpowiadających spontanicznym potrzebom i zainteresowaniom dziecka. W latach międzywojennych została zmodyfikowana i rozwinięta przez twórczynię pedagogiki specjalnej – profesor Marię Grzegorzewską. – Pamiętam, że pojechaliśmy kiedyś  do warszawskiego Instytutu Pedagogiki Specjalnej na szkolenie. Spotkaliśmy tam profesor Grzegorzewską, która nim kierowała. Spojrzała na Ludwika Halewskiego i mimo upływu lat, od razu go poznała – wspomina późniejszy dyrektor szkoły specjalnej Tadeusz Rut i dodaje, że pierwszy kierownik „Dziesiątki” był bezsprzecznie najlepiej w tamtych czasach wykształconym pedagogiem, ale swoją wiedzą nie lubił się dzielić.

Pan Ludwik wrecza swiadectwa uczniom Dziesiatki

Pan Ludwik wrecza swiadectwa uczniom Dziesiatki

Pan Halewski nie miał łatwego startu, bo stary budynek szkoły nie był należycie przygotowany na przyjęcie dzieci, a pieniędzy na zakup jakichkolwiek sprzętów i pomocy naukowych nie było. Największym zmartwieniem kierownika było jednak zorganizowanie kadry nauczycielskiej. 1 marca 1949 roku naukę w szkole specjalnej rozpoczęło sześćdziesięciu uczniów, podzielonych na dwie klasy. Wychowawcą pierwszej został pan Ludwik, drugiej – Genowefa Kamionka, wcześniej nauczycielka SP3. Wkrótce dołączyła do nich Jadwiga Węglorz, nauczycielka SP2 oraz Aleksandra Sobczak, pracująca wcześniej w SP9, dzięki czemu udało się otworzyć cztery oddziały szkolne. Do personelu obsługi szkoły należeli też woźny Jakub Majer i sprzątaczka Paulina Klyta.

Pierwszą inicjatywą kierownika szkoły było zorganizowanie w niej dożywiania dzieci oraz świetlicy dla sierot i dzieci matek pracujących. Szkolna kuchnia i świetlica ruszyły bardzo szybko i już w marcu zaczęto wydawanie ciepłych posiłków. Najważniejsze było jednak stworzenie dzieciom troskliwej opieki i atmosfery prawdziwego domu. Posiadanie własnego było przez całe życie marzeniem pana Ludwika, który jako nauczyciel zawsze żył w wynajmowanych mieszkaniach, zmienianych wraz z pracą. – Tatuś chciał na miejscu starego rodzinnego domu we Lwowie wybudować swój własny. Sadził tam drzewa, oszczędzał w tym celu pieniądze i nawet zdążył spłacić rodzeństwo, ale wojna pokrzyżowała te plany – tłumaczy pan Bogusław. Jego ojcu udało się w końcu wybudować przy ulicy Wczasowej w Raciborzu dom, który stał się dla niego ostoją w czasach, gdy był już na emeryturze. Odpoczywał w ogrodzie i wysyłał do swojej wnuczki Ewy piękne listy pisane wierszem. Zmarł 8 grudnia 1983 roku. Do końca życia pozostał wierny zasadzie, że „w życiu trzeba się rozumem kierować, a rozjaśniać sercem”.

Katarzyna Gruchot