Dokąd idziesz, Kościele?
Ksiądz Jan Szywalski stara się odpowiedzieć na pytanie, czy Kościół zmierza ku samozagładzie.
Czy Kościół zmierza ku samozagładzie? Czy w bliskiej przyszłości w Raciborzu, po 800 latach wspólnej historii miasta i Kościoła, nasze piękne świątynie będą stały zakurzone, zimne i puste? Sugeruje to artykuł ostatniego numeru Nowin autorstwa Artura Marcisza i ks. Libowskiego, którzy analizowali obecną sytuację Kościoła na ziemi raciborskiej i w samym Raciborzu.
Jako człowiek wiekowy i związany z naszym miastem od przeszło 55 lat, pozwolę sobie porównać to co było, z tym co jest.
Czasy komuny
Wiadomo, że ustrój komunistyczny był wrogo nastawiony do religii. To było „opium dla ludu”. Partyjni mieli dać przykład i nie mieli chodzić do kościoła. Nie mogli pokazać się w kościele z zasady wojskowi, milicjanci, chyba, że jako tajniacy mieli nagrywać kazanie. Osoby na wyższych stanowiskach też mieli pokazać (udawać), że są niewierzącymi. Źle było widziane, gdy do kościoła chodzili nauczyciele, lekarze, prawnicy.
Ogół jednak ludu identyfikował się z Kościołem. Był ostoją wolności i narodowej tradycji. Nie było też muru, który by oddzielił świeckich katolików od duchownych; to nie byli „oni”, jak obecnie mówi się często o duchownych. „Kapłan z ludu wzięty i dla ludzi ustanowiony” był częścią Kościoła ze wszystkimi. Nad upadkiem księdza ubolewano i, z wyjątkiem wrogów Kościoła, nikt nie zacierał rąk z satysfakcją. W tej jedności wiernych z duszpasterzami leżała siła Kościoła. Władze partyjne nieraz zgrzytały bezsilnie zębami, gdy któryś z księży odważnie wystąpił na ambonie, bo aresztowanie duchownego groziło rozruchami. Mieliśmy wielkich pasterzy z niezłomnym kard. Stefanem Wyszyńskim na czele. Mimo więc wrogiej postawy władz Kościół potrafił tyle dokonać: wyremontowano budynki kościelne po zniszczeniach wojennych, a nawet budowano nowe (często bez pozwolenia), seminaria duchowne były pełne kleryków, a kościoły były miejscem, gdzie ludzie czuli się wolnymi. Mogę też przyznać, że nam duchownym, mimo różnych szykan, stosunkowo się dobrze powodziło.
A młodzież? Religii uczono poza szkołą, przy kościołach czy w domach katechetycznych. Była dobrowolna, ale prawie wszyscy w niej brali udział. Rodziny były na ogół zdrowe, wychowanie oparte na zasadach chrześcijańskich, rodzice z autorytetem.
Jeden z członków Centralnego Komitetu Partyjnego ostrzegał kiedyś towarzyszy: „Kościół jest jak dziki krzak, im bardziej się go przycina, tym bujniej rośnie”. Może tego dziś brakuje?
Młodzież przychodziła na ogół chętnie na religię, zresztą nie tylko dla rozwoju wiary, ale też, by się spotkać, pośpiewać, dyskutować. Księża starali się uatrakcyjnić katechezę; pomocą była gitara, przeźrocza, zwiedzanie... „Pojedziemy na wycieczkę?” „Hurra!” Oczywiście na rowerach.
Byli wśród księży młodzieżowcy charyzmatyczni, jak np ks. Pieczka. Katechetki uczyły tylko małe dzieci. Zaznaczam, że cała praca katechetyczna była prowadzona bezinteresownie.