Poniedziałek, 23 grudnia 2024

imieniny: Sławomiry, Wiktorii, Iwona

RSS

Nie idealizujmy zero-jedynkowo: ja – neutralny, ty – stronniczy

26.05.2024 06:58 | 1 komentarz | red

Ze Stefanem, byłym księdzem, mejluje Łukasz Libowski, jeszcze ksiądz [odc. 3].

Nie idealizujmy zero-jedynkowo: ja – neutralny, ty – stronniczy
- Mistrzostwo Jezusa w sprawach ludzkich trzeba dziś dość mocno w religijnej i kościelnej opowieści o Jezusie eksponować, bo jest to coś, co może serca ludzkie ku Jezusowi skłaniać. Owszem, był Jezus Bogiem, ale był też człowiekiem. I nic, co ludzkie, nie było mu obce - pisze ks. Łukasz Libowski.
Wiesz coś więcej na ten temat? Napisz do nas

„Większy luz względem tego, co robią inni”

Po lekturze Twojego mejla rejestrują w swoim umyśle obecność dwóch myśli. Najpierw przedstawię tę odnoście do Janochy i jego opinii o twórczości Rupnika (artykuł jest kontynuacją, poprzednie części przeczytaj tutaj i tutaj - red.). Mam wrażenie, że rozumiem, o co Ci chodzi. Jesteś przekonany, że jeśli Janocha stwierdza: „W sztuce Rupnika wyczuwam duży niepokój”, to zdaniem tym przede wszystkim mówi on o sobie i o swoim świecie wewnętrznym, o swoich przeżyciach, a w dalszej kolejności o rzeczywistości artystycznej wytworzonej przez Rupnika. Choć zauważasz jednocześnie, że być może ma taka opinia umocowanie obiektywne w Rupnikowym dziele. A chociaż zauważasz drugie, akcentujesz pierwsze. Dla mnie sąd Janochy: „W sztuce Rupnika wyczuwam duży niepokój” – znaczy w pierwszej kolejności to: „Uważam, że w sztuce Rupnika obecny jest duży niepokój”. Sąd ten jest więc dla mnie przede wszystkim sądem o dziełach Rupnika. Stąd też wyżej go przywołałem.

Oczywiście, dostrzegam zarazem subiektywność tego sądu. Zgadzam się z tym, co stwierdzasz, że mianowicie wypowiadając się tak, a nie inaczej, Janocha odsłania przede wszystkim siebie, objawia swój niepokój. Ale w tym miejscu, mówiąc prawdę – i pozwalając sobie na złośliwość – niepokój biskupa Janochy mnie nie interesuje. Albo inaczej, lepiej chyba, subtelniej: interesuje nie on o tyle, o ile daje mi dostęp do sztuki Rupnika, o ile uświadamia mi, że sztuka Rupnika jest niespokojna. Otóż, Stefanie, nie wprowadzałbym tak szybko rozróżnienia na subiektywność i obiektywność w odniesieniu do sztuki. Bo w ocenie sztuki, jak mi się wydaje, wszystko jest dość mocno złożone i skomplikowane, bardziej chyba niż w wypadku innych dziedzin. Sztukę można przeżywać bardzo subiektywnie, docierając w ten sposób do tego, co w niej obiektywne (na marginesie: lubię słuchać, jak artyści wypowiadają się o dziełach innych artystów – te wypowiedzi stanowią bowiem niejednokrotnie znakomity przykład na to, jak od subiektywnego doświadczenia sztuki przejść można do zidentyfikowania w niej tego, co dane jest w niej obiektywnie). Właściwie jest to bardzo wzruszające, piękne. Jako że pokazuje to, że nie ma czegoś takiego, jakie doświadczenie sztuki obiektywne. Jest tylko doświadczenie sztuki subiektywne, nasączone osobowością sztukę percypującego i sumą jego egzystencjalnego doświadczenia, które pozwala jednak dotknąć tego, co w sztuce istniejące obiektywnie.

Dlatego właśnie byłbym ciekaw rozwinięcia stanowiska Janochy odnośnie do twórczości Rupnika. Chciałbym po prostu wiedzieć, co według niego w pracach Rupnika daje podstawę do tego, by skonstatować, że są one przepojone niepokojem. Gdyby biskup Janocha potrzebował w tym celu opowiedzieć mi coś o sobie, proszę bardzo, chętnie bym tego wysłuchał – naturalnie, szukając w jego opowieści tego, co tyczy się aspektu mnie zajmującego. Gdyby jednak uzasadnił Janocha rzecz tak: „Uważam, że mozaiki stworzone przez Rupnika są pełne niepokoju, ponieważ wykorzystywał on seksualnie kobiety”, byłoby to dla mnie nie do przyjęcia. Przynajmniej w kontekście dyskusji o wartości Rupnikowych prac (dodam, że przywołana opinia Janochy pochodzi z wywiadu-rzeki, który ukazał się w 2017 r., kiedy jeszcze o wyczynach Rupnika nic nie było wiadomo).

I rzecz druga. Widzę, Stefanie, że ty inaczej niż ja – na szczęście! – podchodzisz do tematu. Jesteś rozumiejący. Starasz się zrozumieć, dlaczego ludzie robią tak a tak. I tyle. Nie oceniasz. Nie wiem, czy to świadomie przyjmowana przez Ciebie strategia, czy może tak po prostu masz, czy też jedno i drugie. Niezależnie od tego, skąd to u Ciebie, mogę powiedzieć, że bardzo mi to imponuje. Lubię to u Ciebie. Sam staram się w ten sam sposób podchodzić do omawianych przez nas spraw, w przeciwnym razie chyba bym zwariował. Lecz u mnie jest coś więcej – a nie jest to chyba najszlachetniejsze. Otóż dostrzegam u siebie predylekcję do lansowania jednak pewnych postaw, tych mianowicie, które wydają mi się słuszniejsze; żywię cichą nadzieję, że to lansowanie pewnych postaw nie jest w moim wydaniu nazbyt ofensywne i przemocowe, że jest dyskretne i nienaruszające zdrowych granic, że nie zabiera ono nikomu wolności i możliwości samostanowienia o sobie samym, o swoim losie, czego bym bardzo nie chciał. Na swoje usprawiedliwienie mam to jedno: trudno mi przyjąć i pogodzić się z tym, iż mam przyglądać się, jak ludzie trwają – skorzystam tu z Twoich słów – w swoich „aktualnych i autentycznych przeżyciach”, kiedy daje się zauważyć, że się z tymi swoimi przeżyciami szarpią i męczą, że te przeżycia są przyczyną ich frustracji, że te przeżycia ich blokują i wyniszczają, zabierając im swobodę życia, że te przeżycia trwają u nich i trwają bez wyraźniej dynamiki. Słowem: w miarę swoich skromnych możliwości próbuję jakoś pomóc. Przyznaję, nierzadko bezskutecznie.

Chyba taka nam wyszła różnica między księdzem a psychologiem czy psychoterapeutą. Ale też nie idealizujmy zero-jedynkowo: ja – neutralny, ty – stronniczy. Oczywiście, zdarza się tak, że pacjenci mówią coś, z czym terapeuci się osobiście nie zgadzają. Ważne jest, żeby swoją stronniczą część mieć w polu świadomości, kiedy ona się w nas budzi. Chodzi w tym o to, żeby osobiste odniesienie, osobisty pogląd nie przekładał się na takie interwencje terapeuty, które będą hamować czy sabotować proces terapii pacjenta. Od tego mamy pomoc ze strony superwizora. Profesjonalizm obliguje nas do korzystania z jego doświadczenia i wiedzy. Gdybym miał to do czegoś porównać (a, jak wiadomo, w analogiach więcej niepodobieństwa niż podobieństwa), to superwizja jest jak ubezpieczenie – od wpływu na proces leczenia drugiej osoby naszych osobistych poglądów, reakcji emocjonalnych, sposobów radzenia sobie, jednym słowem: historii naszych doświadczeń. Z kolei mój terapeuta skomentował to w mniej więcej taki sposób: ja po swojej terapii zauważyłem, że jej największym efektem jest to, iż mam „większy luz względem tego, co robią inni”. Są sytuacje, gdzie nie da się tak. Przecież trudno wymagać, żeby nas nie oburzało np. zachowanie sprawcy przemocy. Poza tym zawsze jakoś z automatu, 24 godziny na dobę nasz umysł będzie chciał oceniać. Są sytuacje, że jest to także konieczne, np. gdy się na coś decydujemy. Muszę powiedzieć, że dużo ulgi przynosi, jeśli się za tym automatem do oceniania nadmiernie nie idzie. Zwłaszcza w relacji – jeśli spoglądając na drugiego człowieka, staram się go zrozumieć i opisać. To coś, co jest moim zadaniem „z zawodu”, ale pragnę podkreślić, że jestem do tego przekonany osobiście, bo to przyniosło mi sporo ulgi. To także coś, co, jak się okazuje po fakcie, wymagało uprzednio ode mnie podjęcia własnej terapii. Bowiem, paradoksalnie, zajęcie się sobą, a nie innymi, daje efekt w postaci „większego luzu względem tego, co robią inni”.