O cudzie, który zdarzył mi się po kolędzie
Ksiądz Łukasz Libowski pisze o starszej, samotnej i schorowanej kobiecie, która prosiła Boga o to, by ktoś ją... przytulił.
1.
W ostatnim czasie jest w moim sercu wiele smutku. Dlaczego? Skąd? To kwestia oddzielna. Być może zechcę kiedyś rzecz na łamach tych objaśnić. Uprzytomniając oczywiście sobie wszystkie ograniczenia takiego objaśnienia. Niewyczerpującego. Nie nieomylnego. Z gruntu subiektywnego. Będącego skromną wypowiedzią w swojej własnej sprawie. Będącego ułamkiem, okruszyną autorefleksji. Formułując takie objaśnienie, mógłbym bowiem pokrótce opowiedzieć – co, mam nadzieję, zdołałoby którąś, któregoś z szacownych czytelniczek czy czytelników zainteresować – jak zaczął odsłaniać się przede mną wymiar naszego ludzkiego życia, którego dotąd nie byłem świadom. Albo – lepiej: którego świadom byłem dotąd w niewielkim stopniu. Póki co jednak zagadnienie, zasygnalizowawszy je, zmilczę, czekając aż moje myśli dojrzeją. Aż zamienią się w owoc nadający się do spożycia.
Jak zatem powiadam, jest na chwilę obecną w moim sercu wiele smutku. Z uwagi przeto na ów smutek, który nie jest dla mnie niczym innym, jak mrokiem i cieniem, aby w jakiejś mierze ode mnie on odstąpił, w jakiejś części wokół mnie się rozproszył – pisanie wszakże jest dla mnie także lekarstwem i terapią – zajmę się tu rzeczywistością pogodną, może nawet radosną, która jest światłem. W moim przynajmniej odbiorze jest światłem. Z tej racji załączam do niniejszego tekstu obraz malarza futurystycznego Giacoma Balli, przedstawiający jaśniejące i rozmaicie mieniące się pośród ciemności nocy światło elektrycznej lampy ulicznej.
2.
Ową rzeczywistość pogodną stanowi dla mnie na dzień dzisiejszy jedno z moich tegorocznych, bardzo jeszcze świeżych doświadczeń kolędowych. Doświadczenie to jak najchętniej nazwałbym cudem. Bo po prostu jest ono dla mnie cudem. Niemałym, wielkim cudem.
Otóż zdarzyło się tak. Przedwczoraj – piszę te słowa 17 stycznia – przyszła do mnie pani Danusia. Oznajmiła mi, że byłem na kolędzie u jej przyjaciółki. Wyjaśniła, że od jakiegoś czasu przyjaciółka jej ciężko choruje. Zdaje się, że na reumatyzm. Dokładnie już niestety nie pamiętam. Ale nie jest to też w tym miejscu chyba takie ważne. I mówi mi pani Danusia dalej – to nie cytat, lecz literacka rekonstrukcja zapamiętanej przeze mnie jej wypowiedzi: ta moja przyjaciółka bardzo cierpi. A na dodatek w tym swoim cierpieniu, w tym swoim trudnym położeniu została sama. Od jakiegoś już czasu brakowało jej ciepłego, serdecznego przytulenia. Od jakiegoś już czasu bardzo pragnęła, by ktoś ją uściskał, okazując jej w ten sposób swoją bliskość i wsparcie. Marzyła o tym. Modliła się o to. Gorliwie i namiętnie. I Pan Bóg jej modlitw wysłuchał. Jej marzenie się spełniło. Stało się, za czym tęskniła. Na co czekała. Stało się to na kolędzie. Ksiądz ją przytulił. Miało to dla niej ogromne znaczenie. Głęboko ją to wzruszyło. Prosiła, żebym księdzu to przekazała.
Nie wiem, choć usilnie próbuję sobie przypomnieć, naprawdę nie wiem, o jaką kobietę chodzi. Prawdę mówiąc, nie wiem tego, ponieważ kobiety, starsze, cieleśnie i duchowo obolałe, samotne, które w czasie odwiedzin duszpasterskich, wiedziony współczuciem, zdjęty litością, przytuliłem, były dwie albo trzy. Lecz niepotrzebna mi też właściwie taka wiedza. To, co wiem, najzupełniej mi bowiem wystarcza.
3.
Wystarcza do czego? Do tego przede wszystkim, by poczuć się księdzem spełnionym. By poczuć się księdzem szczęśliwym.
Wszak to, co zaszło, interpretuję jako opatrznościowe. Opatrznościowe, a więc dokonane ręką Bożą. A więc przeprowadzone przez Boga. Naturalnie, ja tak to widzę. Ale widzieć tak tego nie potrzeba. Bo można na całe zajście patrzeć inaczej. Wiadomo. Oto Bóg – tak wygląda to z mojej perspektywy, tak stanowi moja wersja zdarzeń, którą chcę się tu podzielić – posłużył się mną, swoim niegodnym kapłanem, swoim marnym narzędziem, aby pocieszyć pogrążoną w bólu i beznadziei swoją służebnicę. Aby w osłabłą i podupadłą duszę swojej służebnicy wlać nieco zdrowia i siły. Aby duszę tę, dla jej ożywienia, dla jej pobudzenia, zrosić nieco optymizmem.
Muszę szczerze wyznać, że dla takich doświadczeń warto w moim przekonaniu być księdzem. Tak, warto być księdzem dla tych nielicznych doświadczeń, w których okazuje się olśniewająca wspaniałość Bożego zarówno planu czy zamysłu, jak i działania. Doświadczeń, w których objawia się przede mną, że jestem włączony w większą, szerszą całość. Całość, której nie pojmuję, której nie ogarniam, której istnienia najczęściej w ogóle nie jestem świadom, która jednak ujawnia się jako doskonale zestrojona, zorganizowana i przemyślnie, rozumnie zarządzana. Tak, doświadczenia, o których mowa, rekompensują naprawdę wiele. Z nawiązką, sądzę, rekompensują one rozmaite przykrości i trudy, z jakimi przychodzi się na co dzień duchownemu zmagać.
Doświadczenia te również uspokajają. Uczą bowiem, że nad wszystkim, co jest, że nad wszystkim, co zachodzi, co się dzieje z nami i w nas, czuwa Bóg. Że nic, absolutnie nic nie wymyka się mu spod kontroli. Że nic, absolutnie nic nie dokonuje się bez jego woli. Że nic nie staje się przypadkowo, nieplanowanie czy niepożądanie. Doświadczenia te uzmysławiają, że to Bóg dzierży mocno w swoich dłoniach ster okrętu rzeczywistości. Uzmysławiają, że, trzymani, pochwyceni przez Boga, jesteśmy bezpieczni.
4.
Powie ktoś: przytulenie to rzecz intymna. Niedobrze zatem, że ksiądz kogokolwiek przytula. Bo przekracza ksiądz w ten sposób pewne granice. Granice przyzwoitości. Granice stosowności.
Zgoda. Przytulenie narusza intymność drugiego człowieka. Taka jego natura. Nic się z tym nie da zrobić. Na tym właśnie przytulenie polega, że jest wtargnięciem w strefę komfortu bliźniego. Że jest nieuszanowaniem tej jego – nie waham się jej określić tym właśnie przymiotnikiem – strefy świętej. Stąd co do zasady zarezerwowane i zastrzeżone jest ono dla osób sobie bliskich. Przytulają się małżonkowie, narzeczeni, zakochani, przyjaciele. Kiedy się przytulają, pokazują sobie, że są ze sobą. Że są przy sobie. Że sobie wzajem w doli i niedoli towarzyszą. Że się nawzajem wspierają.
Tak też, przyznaję, rozumiem duszpasterstwo. Stoję mianowicie na stanowisku – nie ja jeden, uważam – że polega ono na bliskości. Nie wyłącznie może na bliskości, ale również na bliskości. Duszpasterz ma być po prostu także blisko powierzonych swej pieczy owiec. Ma być blisko swoich wiernych. Na różnych forach kościelnych sporo się dziś o tym mówi. Często przywołuje się słowa papieża, w których stwierdza on, że pasterz winien pachnieć owcami. Odważyłbym się skonstatować, że jest to obecnie temat dość modny. Jeśli tedy przekonanie moje jest takie, a nie inne, nic w nim oryginalnego. Wpisuję się z nim w ogólniejsze pastoralne trendy.
W konsekwencji jestem zdania, że duszpasterzowi wolno złamać zasadę stosowności. Nie wolno mu jej łamać zawsze i wszędzie. I nie wolno mu jej łamać bezwiednie, automatycznie. Ale wolno mu ją złamać rozmyślnie, świadomie w sytuacji szczególnej. Takiej, w której słowa nie wystarczają albo wręcz przeszkadzają. Takiej, w której potrzebna jest bliskość fizyczna. Nieprzyzwoitym i niestosownym jest w sytuacji takiej nie przytulić. Daje się taką sytuację rozpoznać. Wówczas – tak jest przynajmniej u mnie – intuicja dyktuje, co należy robić. Proszę mi wierzyć, w życiu księdza takich sytuacji nie brakuje. Egzystencja jego nie jest może z takich sytuacji utkana, ale z pewnością takimi sytuacjami jest przetykana. Choć, owszem, należy skądinąd pamiętać, że bliskość nie sprowadza się wyłącznie do przytulania.