środa, 27 listopada 2024

imieniny: Waleriana, Wirgiliusza, Ody

RSS

Dlaczego ksiądz jest księdzem?

04.08.2019 07:00 | 3 komentarze | red

„Jakiż wielki jest kapłan”, a jakże czasem mały! Wyniesiony wysoko, pozostał człowiekiem. Ci, których wybrał Pan Jezus, też nie zawsze byli ideałami: Piotr był tchórzliwym zaprzańcem, Tomasz sceptykiem, a Judasz zdrajcą. Jezus przebaczył im, chrześcijanie nie potępiali, tylko Judasz sam zamknął sobie możliwość powrotu, przestał wierzyć w Mistrza i w siebie. - pisze ks. Jan Szywalski.

Wiesz coś więcej na ten temat? Napisz do nas

Na zdjęciach: ks. Bernard Gade, o. Cherubin, ks. Franciszek Waniek, o. Adam Krawiec, ks. Stefan Pieczka, ks. Alojzy Spyrka, ks. Reinhold Porwoll, ks. Alojzy Jurczyk.


„O, jak kapłan jest wielki! Jak mały jest Pan. Gdyby pojął siebie – umarłby. Bóg jest mu posłuszny: wypowiada słowo, a na jego głos Pan zstępuje z nieba i zawiera się w małej hostii” (św. Jan Vianney).

Oczywiście wielkość kapłaństwa dostrzega się tylko okiem wierzącego człowieka, który wie, co dokonuje się na ołtarzu dzięki słowu człowieka stojącego za nim.

Powołanie

Lubiłem kiedyś zadawać pytanie młodym kapłanom: „Dlaczego ksiądz jest księdzem?”

Często odpowiedzi były typowe: atmosfera głębokiej wiary w rodzinnym domu, coraz bliższa zażyłość z Bogiem: był ministrantem, lektorem, przyjaźnił się z księżmi, aż nastąpiła decyzja: „Pójdę do seminarium”.

Znam jednak też odpowiedzi zaskakujące: przyczyną uświadomienia sobie powołania było mocne przeżycie, spotkanie z wyjątkową osobą, głęboka rozmowa, a czasem poruszające słowo usłyszane, czy przeczytane. Byle się wtedy nie rozminąć z Panem, nie zamknąć uszu i serca, ale dać zdecydowaną odpowiedź: „Oto idę pełnić Twoją wolę”.

Ks. Michał R., któremu osobiście wiele zawdzięczam w podjęciu decyzji o wstąpieniu do seminarium, wyznał mi historię swojego powołania kapłańskiego. „Zawołano mnie pewnego letniego dnia nad rzekę: – Utonął mój brat! Klęczałem przy jego martwym ciele i myślałem: takie jest więc życie ludzkie? Tak łatwo i nieoczekiwanie może się skończyć? To był moment zmiany kierunku mojego życia”.

Ks. Jan Sz. wspominał kiedyś, że jego starszy brat, który był klerykiem, przyjechał na wakacje, a on ubrał jego sutannę i przeszedł w niej po wiosce. Ludzie pozdrawiali go po Bożemu sądząc, że to starszy brat. Śmiał się po cichu, ale też pomyślał: „dlaczego nie ja?” Po powrocie do domu zrugał go brat, ale myśl, by pójść śladem brata, pozostała. Rzeczywiście obydwaj zostali księżmi: starszy był poważny, młodszy o wesołej duszy.

Biskup Nossol przyznaje, że intrygował go plakat w przedsionku kościoła z napisem: „Pójdź za mną”. Inni przechodzili obok niego obojętnie, ale on czuł, że słowa są skierowane do niego.

Papież Franciszek wspomina, że decyzja przyszła po przypadkowej lecz głębokiej spowiedzi w dzień wagarowicza. Wychodząc z kościoła wiedział: „będę księdzem”.

Oczywiście ostateczną decyzję u wszystkich poprzedziły jeszcze długie godziny modlitwy, rozważań, rozmowy z kierownikami sumienia, a potem baczna obserwacja przełożonych w seminarium. Lata seminaryjne to mocny filtr; zwykle połowa przyjętych kandydatów rezygnuje w czasie studiów, albo jest z różnych powodów wydalona czy niedopuszczona do święceń.

Wielkość i małość kapłana

„Jakiż wielki jest kapłan”, a jakże czasem mały! Wyniesiony wysoko, pozostał człowiekiem. Ci, których wybrał Pan Jezus, też nie zawsze byli ideałami: Piotr był tchórzliwym zaprzańcem, Tomasz sceptykiem, a Judasz zdrajcą. Jezus przebaczył im, chrześcijanie nie potępiali, tylko Judasz sam zamknął sobie możliwość powrotu, przestał wierzyć w Mistrza i w siebie.

Duszpasterze są nauczycielami wiary nie tylko tym co mówią, ale i tym kim są. Nie tylko głoszą Słowo, ale mają być solą ziemi i światłem świata. Powieściopisarz Jan Dobraczyński uważał, że plebanie powinny mieć szklane ściany, by wszyscy mogli obserwować życie duszpasterzy. Śląscy proboszczowie byli zwykle bardzo bliscy ludziom: żyli wśród nich i zżyli się z nimi, znali swych wiernych, a oni ich. Byli prawdziwymi pasterzami dusz, często zwani ojcami duchownymi. Mówili do wiernych z ambony, uczyli dzieci katechizmu, dawali wskazówki w konfesjonale, rozmawiali z ludźmi na ulicy. Uczyli też całym swym sposobem życia.

Od mojego rodzimego proboszcza ks. Franciszka Duszy, w którego cieniu wzrastałem, mogłem uczyć się owej bliskości ludzi czy prostego, klarownego mówienia. Był prawdziwą ostoją dla ludzi w niezwykle trudnym czasie powojennym. Odbudował kościół rękami parafian. Nie żebrał, ale często dziękował.

Mój pierwszy proboszcz na plebanii ks. Franciszek Pieruszka, był dostojnym prałatem lecz także bliski swym zabrzańskim parafianom. Dla wielu był zaufanym spowiednikiem. Wygnany z parafii w latach 1954 – 56 r. przez władze komunistyczne, służył jako kapłan góralom na Podhalu, którzy go uznali za swojego.

W Raciborzu mogłem uczyć się od ks. Bernarda Gadego, proboszcza z Ocic, pokory i świętości. Był niezwykle pobożny – można go było często zastać w kościele na osobistej modlitwie – a przy tym otwarty i życiowy. Żył bardzo skromnie na granicy ubóstwa; dużo pomagał innym. Twardy w zasadach był jednym z usuniętych z parafii przez władze komunistyczne. Dwa lata wygnania spędził również wśród górali, poświęcając się głównie chorym, których odwiedzał w chatach rozrzuconych wśród gór. Nie brakowało mu dowcipu, ani pogody ducha. Pod koniec życia oślepł i spędził pięć ostatnich lat w całkowitej ciemności, pogodzony z wolą Bożą.

Proboszcz parafii Matki Bożej, ks. Alojzy Spyrka był prostolinijnym, prawym człowiekiem, zakochanym w Matce Bożej i w Jej sanktuarium, którego był pierwszym proboszczem. Uparty w zasadach, lecz serdeczny w kontaktach. Był bardzo oczytany.

Ks. Franciszek Waniek, mój proboszcz na Starej Wsi uchodził za człowieka surowego. Poznałem go jednak z drugiej strony, jako miłego staruszka. Wiedział kiedy przejść na emeryturę. Okazał się chętny do pomocy temu, który był kiedyś podwładnym mu wikarym. Można się było od niego nauczyć godnego starzenia się i świadomego umierania. Śmierć była oczekiwana, przygotowana i przyjęta jako naturalne zakończenie drogi życia.

Z sędziwym moim poprzednikiem, ks. Franciszkiem Melzerem żyłem pod jednym dachem sześć lat, wpierw jako jego wikary, później jako jego następca w roli proboszcza. Miał ponad 90 lat, wyświęcony jeszcze przed I wojną światową, był człowiekiem jakby z innej epoki. Wierny jednej parafii przez 54 lata, znał swych ludzi od ojców i dziadków. Człowiek zdyscyplinowany, niezwykle punktualny, wymagający od siebie i parafian. Także od niego można się było wiele nauczyć: godnego starzenia się. Zżyliśmy się, mimo różnicy wieku wynoszącej prawie 60 lat. Wyprostował mnie, dał poczucie własnej wartości.

Wśród nauczycieli życia mogę jeszcze wymienić ks. Jana Postę, proboszcza z okrąglaka, który wiele osiągnął swą cichą dobrocią. Aż dziwne, że taki człowiek był przez wiele lat duszpasterzem więźniów.

Różne charaktery, różne osobowości, jedno było wspólne tym kapłanom: nie szukali siebie, ale chwały Bożej i dobra ludzi im powierzonych, Nie bogacili się, często nie dbali o swe zdrowie, rzadko korzystali z urlopów. Duszpasterskie zadania pochłaniały ich zupełnie.

Czy można krytykować duchownych?

Zawsze podglądano życie księży. Wierni chcieli mieć dobrych kapłanów, często byli z nich dumni. Oni byli autorytetami, posłańcami Bożymi, lud zaś ich wsparciem. Na Śląsku duchowni zawsze żyli z ofiarności wiernych; także utrzymanie kościołów należało do parafian.

Nie było dawniej konfliktów? Oczywiście, że były! W latach 70. kryzys przeżywała parafia Łubowice. Trudna też była sytuacja w farnym kościele po odwołaniu proboszcza ks. Jana Haide. Istnieją jednak różnice: ludziom zależało na dobru Kościoła, którego czuli się członkami. Konflikt bolał wszystkich. Nie było triumfalnego zacierania rąk, że księdza przyłapano i można go wystawić na pośmiewisko z ciepłym poczuciem samozadowolenia, że my jesteśmy lepsi od tych, którzy nas chcieli pouczać.

Nie pozostawiajmy kapłanów samym sobie, ale wspierajmy ich radą, pomocą, a zwłaszcza modlitwą.

ks. Jan Szywalski