Jak Ślązakowi z krwi i kości jest na Wschodzie?
- „No to kiedy jedzie ksiądz do tej Azji?”. „Do Azji…?” – zdziwiłem się. „No tak, do Azji” – odparł. I widząc moje zmieszanie, wyjaśnił z nieukrywaną satysfakcją, że żart mu się udał: „Bo przecież za Wisłą to już Azja!” - pisze ks. Łukasz Libowski.
Będąc już na studiach w Lublinie, mówiłem kiedyś, w jedną niedzielę, jak podpowiadają mi moje zapiski homiletyczne, było to 14 lutego 2016 roku, kazania w kościele pw. Chrystusa Króla w Gliwicach; pamiętam dobrze, o czym wtedy mówiłem: o walentynkach i o takiej ich interpretacji, która współgra z Ewangelią – ale to tak na marginesie. Otóż po ostatniej, wieczornej mszy tamtejszy kościelny, mężczyzna jowialny, hanys, wiedząc, że muszę wracać na uczelnię, zagadnął mnie: „No to kiedy jedzie ksiądz do tej Azji?”. „Do Azji…?” – zdziwiłem się. „No tak, do Azji” – odparł. I widząc moje zmieszanie, wyjaśnił z nieukrywaną satysfakcją, że żart mu się udał: „Bo przecież za Wisłą to już Azja!”.
Jest bardzo dobrze
Proszę Państwa, od trzech lat większą część roku, mniej więcej dziewięć miesięcy, spędzam w Lublinie, a więc za Wisłą, jak chcą niektórzy, w Azji. Albo, jeśli ktoś tak woli, na Wschodzie, w Polsce. Ja często powiadam, bo najzwyczajniej w świecie lubię grać na wieloznacznościach i podtekstach: w głębokiej Polsce (nie lubię określenia „Polska B”, bo na moje wyczucie jest za bardzo wartościujące). Jak mi, Ślązakowi z krwi i kości, Ślązakowi z dziada pradziada – nie tak znów rzadko tak właśnie bywam pytany – jest w tej głębokiej Polsce? Muszę powiedzieć – żebyśmy uniknęli wszelkich nieporozumień, proszę zważyć, że chodzi tu o odpowiedź subiektywną, a zatem opartą na moich wyłącznie, jakże ograniczonych, osobistych doświadczeniach, i to na moich doświadczeniach tak, jak bym je określił, śląskich, jak polskich – że zasadniczo jest mi tam, na Wschodzie, bardzo dobrze.
Wydaje mi się, że jest tak przede wszystkim dlatego – oto pierwsza uwaga do mojego wyznania – że mam zdolność, niezwykle cenną w moim księżowskim fachu, w mojej kapłańskiej posłudze, zdolność, którą częściowo Niebo dało mi w darze, a którą częściowo wypracowałem (musiałem wypracować?), w miarę szybkiego przystosowywania się do nowego miejsca i do raczej sprawnego nawiązywania kontaktów z dopiero co poznanymi ludźmi. Bez większych problemów akomoduję się tedy w nowym środowisku, w nowych okolicznościach czy warunkach egzystencjalnych. Z upływem czasu z tej swojej zdolności coraz bardziej zdaję sobie sprawę, coraz bardziej jestem z niej rad – bo, jakby nie było, ułatwia mi ona, i to dość znacznie, życie – i coraz bardziej świadomie z niej korzystam, starając się zarazem ją umacniać i rozwijać.
Dusza słowiańska, dusza śląska
Oczywiście, że jest na Lubelszczyźnie inaczej niż na Śląsku – to uwaga do mojej odpowiedzi na postawione pytanie wtóra, niewykluczone, że ze względu na jej konkretność najciekawsza. I to różni się Lubelszczyzna od Śląska – biorę tu słowo „różnica” w bardzo szerokim jego sensie – rzekłbym, zauważalnie, aczkolwiek, myślę, trzeba w jednym i drugim miejscu trochę pobyć, żeby owo różnienie się dostrzec i uchwycić.
Gdy chodzi, przykładowo, o sprawy materialne – choć różnice w tej dziedzinie widać jedynie wtedy, gdy zestawia się wioskę śląską z wioską lubelską, przy porównywaniu miast ta różnica, w mojej przynajmniej ocenie, nie ujawnia się albo ujawnia się nieznacznie – to wioska z terenu lubelskiego jest, jak dla mnie, po pierwsze, mniej niż wioska śląska zadbana – mam tu na myśli domy, a także obejścia wokół nich, podwórza – oraz, po drugie, bardziej chaotycznie zabudowana, co w sumie ma, przyznaję, swój urok (tak się akurat składa, że chaotyczną i niezadbaną zabudowę ma także lubelska starówka, która jako taka właśnie prezentuje się przepięknie, lecz to jest zupełnie inna kwestia).