Sobota, 23 listopada 2024

imieniny: Adeli, Klemensa, Orestesa

RSS

Życie Brzozów kręci się wokół domu

30.05.2017 00:00 red.

Remontami domów zajmują się od trzech pokoleń, a gdy podają datę założenia firmy, inni się dziwią, jak przetrwali w czasach, które gardziły prywatną inicjatywą. Andrzej Brzoza, jego syn Grzegorz i wnuk Robert mają jeszcze jedną tradycję. Jak przystało na prawdziwych mężczyzn, każdy z nich buduje dom, sadzi drzewo i sukcesję przekazuje synowi. Przed najmłodszym w rodzinie stoi więc spore wyzwanie.

Brzozy pilnować nie trzeba

W dużym salonie otwartym na jadalnię moją uwagę przykuwa sufit z drewnianych kasetonów, które pan Andrzej podpatrzył kiedyś w barze w Głuchołazach. – Zamówienie zleciliśmy staremu stolarzowi, który początkowo wątpił w całe przedsięwzięcie, ale kiedy zobaczył efekt końcowy, powiedział: teraz to możecie pracować w muzeum – opowiada pan Grzegorz i dodaje, że malować kasetonów nie trzeba, ale ich mycie to typowo męska robota.

Domy moich bohaterów były zawsze poligonem doświadczalnym dla nowych rozwiązań w budownictwie, dlatego u pana Andrzeja do dziś można zobaczyć na suficie gipsowe sople, które były bardzo modne w latach 80. – Mój dziadek był murarzem i przed wojną pracował w tym zawodzie w Czechach, a ja, zaraz po szkole podstawowej, trafiłem do Spółdzielni Pracy w Baranowicach, przeniesionej potem do Jastrzębia, w której uczyłem się zawodu malarza – wspomina Andrzej Brzoza.

Pierwszą pracę podjął 10 marca 1963 roku w Powiatowej Spółdzielni Pracy Usług Wielobranżowych w Wodzisławiu Śląskim przy ul. Wałowej. Kiedy na zabawie poznał swoją przyszłą żonę Melanię, z rodzinnej Moszczenicy dojeżdżał na zaloty do Gołkowic, w których na stałe zamieszkał po ślubie. – Rzemieślników znałam bardzo wielu, bo od 1957 do 1961 roku pracowałam w biurze Cechu. Jego kierownikiem był w tamtych czasach Karol Plewnia a starszym Cechu Antoni Kuś z branży ślusarskiej – mówi pani Melania i dodaje, że kiedy w 1969 roku jej mąż założył własną firmę, zawsze mógł liczyć na jej pomoc. Najpierw pracował w niej sam, później miał dwóch czeladników, a jego pierwszym uczniem był syn Grzegorz. – Tato zajmował się głównie malowaniem. Jeździł na komarze i wykonywał usługi dla mieszkańców okolicznych wiosek. Miał takie zdolności plastyczne, że potrafił rysować szlaczki i motywy kwiatowe od ręki – dodaje i podkreśla, że proboszcz parafii w Kończycach darzył pana Andrzeja ogromnym zaufaniem. – Mieliśmy odnowić wnętrze zabytkowego kościoła, nad którym pieczę sprawował konserwator zabytków. Trzeba się było wzorować na planszach z kolorami, które zaprojektował profesor z Katowic. Ksiądz do nadzorowania prac nie miał jednak głowy, bo był maj i musiał przygotować dzieci do komunii. W końcu oznajmił wszystkim: Brzoza maluje beze mnie, jestem go pewien! I prace ruszyły – wspomina pan Grzegorz.

Innym razem doświadczenie pana Andrzeja przydało się w kościele ewangelickim w Ruptawie. – Od razu wiedziałem, że zaproponowany przez architektów wzór w takim dużym kościele się straci, więc zrobiłem to po swojemu. Jak przyjechali i zobaczyli efekt to mi przyznali rację – mówi pan Andrzej i żałuje, że w czasach, kiedy pracował, malarze nie mieli takiego wyboru sklepów i asortymentu jak dziś. – Musiałem jeździć do Żor, bo tylko tam sprzedawali suche farby i kredę. Na motorower dużo tego nie mogłem zapakować, więc trzeba było obracać po kilka razy. Z kolei po szablony malarskie jeździłem do wytwórni w Poznaniu – opowiada pan Andrzej, który od 2003 roku jest już na emeryturze.

Angielska tapeta z anielską cierpliwością

Pan Grzegorz nigdy nie zastanawiał się nad wyborem zawodu. – Od dziecka towarzyszyłem tacie w pracy i w ten sposób spędzałem każde wakacje, więc to było dla mnie naturalne, że zostanę malarzem – tłumaczy i dodaje, że pierwszej rzeczy jakiej się nauczył w zawodzie było chodzenie na drabinie, a że tato skąpy nie był, po kilku latach solidnej pracy udało mu się uzbierać na starego trabanta. O swoich pierwszych czterech kółkach pan Grzegorz wypowiada się w samych superlatywach, bo nie dość, że nie rdzewiał, to jeszcze gdy się zepsuł w ciągu jednego dnia można go było naprawić.

Oprócz praktyki u ojca, którą rozpoczął w 1976 roku, była jeszcze szkoła zawodowa w Jastrzębiu i kursy w budowlance w Rybniku. W czasach, kiedy pan Grzegorz zaczynał pracować, malarze używali suchych farb, które w odpowiednich proporcjach należało mieszać z kredą i rzadko zdarzało się, by właściciele domów robili remonty sami, bo do uzyskania jednolitego koloru na wszystkich ścianach, potrzebna była fachowa wiedza. – Żeby pomalować sporych rozmiarów pokój, trzeba było przejść wokół niego na drabinie nawet 50 razy. Aplikacja farby szczotką też nie była prosta. Teraz kolory mieszają maszyny, a wałki ułatwiają malowanie, dlatego musieliśmy rozszerzyć działalność o kompleksowe remonty i budowę domów – wyjaśnia pan Grzegorz i opowiada nam historię z czasów gdy wzory na ścianach nanosiło się wałkiem. – Mieliśmy kiedyś taką klientkę, której tato od razu zaproponował odpowiedni wzór. Nie była przekonana, więc wykorzystując ścianę za kredensem pokazywaliśmy jej jak wyglądają następne. Najpierw skończyła się ściana, a potem worki z wałkami. W końcu zadecydowała: niech będzie ten pierwszy – wspomina z rozbawieniem, a my oglądamy zeszyty z szablonami malarskimi, wyprodukowanymi w Poznaniu. Kolorowe koguciki, domki, motywy kwiatowe i egzotyczne palmy zdobiły pokoje wielu okolicznych domów, których właściciele szli z duchem czasu.

Gdy przyszła moda na tapety, Brzozów czekało kolejne wyzwanie. – Pierwszą kładłem razem z ojcem w prywatnym domu w Łaziskach. Właścicielka przywiozła ją z Anglii, a my nie mieliśmy pojęcia jak się do niej zabrać. Tapeta była gruba i twarda. Nie wiedzieliśmy, że należało ją namoczyć i złożyć. Baliśmy się, że się sklei, więc nieźle się namęczyliśmy z tymi pasami. Po wielu latach robiliśmy w tym samym domu remont i okazało się, że tapeta jeszcze się trzyma, więc mimo braku doświadczenia daliśmy radę – wspomina pan Grzegorz, który z pracy malarza zrezygnował w 1980 roku przenosząc do zawodowej straży pożarnej przy kopalni Jastrzębie. Gdy po dziesięciu latach ją zlikwidowano, powrócił do zawodu i pracował razem z ojcem najpierw tworząc agencję, potem spółkę cywilną, a na koniec działalność gospodarczą.

Razem wyszkolili około 70 uczniów, a dziś w firmie pana Grzegorza prawie wszyscy to jego wychowankowie.

Budowa domu to też hobby

Panowie opowiadają mi o mężczyznach, którzy tak bardzo nie lubią remontów, że gdy w drzwiach domu pojawia się ich ekipa, to natychmiast wychodzą, udając się najczęściej w kierunku najbliższej gospody. O kolorach, materiałach i rozwiązaniach architektonicznych decydują bowiem najczęściej kobiety, choć w przypadku Brzozów, ich żony mają do nich pełne zaufanie.

Pan Robert dołączył do rodzinnej profesji mając 13 lat, choć zaznacza, że żadnej presji ze strony ojca co do wyboru zawodu nie miał. Z dzieciństwa wspomina miło wyjazdy z dziadkami do Brennej, gdzie wraz z trzema kuzynami spędzali prawie wszystkie weekendy. – Latem chodziliśmy po górach, a zimą jeździliśmy na sankach i nartach. Babcia się denerwowała, że nie ma gdzie suszyć naszych przemoczonych ubrań, bo w małym kempingowym domku były tylko dwa pokoje i kuchnia – podsumowuje pan Robert, który wybrał wodzisławską Budowlankę, a potem studiował na wydziale budownictwa Politechniki Śląskiej w Rybniku. Choć dyplom czeladnika nie był mu potrzebny, zdał dodatkowe egzaminy mistrzowskie w zawodzie malarz tapeciarz i technolog robót wykończeniowych. Dziś, razem z ojcem, zasiada w komisji egzaminacyjnej w Katowicach, która kandydatów na mistrzów ocenia. – Często zdający są dużo starsi i bardziej doświadczeni ode mnie – mówi ze śmiechem 33-letni Robert Brzoza i przyznaje, że robi to co jest jego pasją, choć zdarza się, że gdy stoi w zwyżce 38 merów nad ziemią, to nie czuje się komfortowo. – Od trzech pokoleń nasza rodzina obsługuje parafie ewangelickie w Wodzisławiu, Gołkowicach i Ruptawie.

Pracowaliśmy w Chorwacji i Niemczech. Remontowaliśmy domy kultury w Skrzyszowie, Gołkowicach i świetlicę w Podbuczu, a gdy skończyliśmy prace w Domu Seniora „Gwarek” w Skrzyszowie, to jego właściciel zaproponował, że gdybyśmy kiedyś potrzebowali dla siebie miejsca, to pokoje będą po okazyjnej cenie – mówi pan Robert i podkreśla, że za sukcesem firmy stoją jej pracownicy. – Razem z uczniami pracuje u nas około dwudziestu osób. Najstarszy z nich jest cztery lata młodszy od mojego ojca, a naukę zaczynał jeszcze u dziadka. Oprócz jednego, wszyscy to nasi wychowankowie – podsumowuje.

Jeśli pan Robert chce dochować rodzinnej tradycji, to ma jeszcze wiele do zrobienia. Musi postawić dom, zasadzić drzewo i postarać się o syna. – Od dwóch lat buduję dla mojej żony Klaudii i 4-letniej córeczki Adrianny dom. Spędzam w nim każdą wolną chwilę, bo robię to po godzinach w firmie. Jak mnie pani pyta o hobby to na razie innego nie mam – mówi szczerze pan Robert, bo w tej rodzinie tak już jest, że wokół domów kręci się jej całe życie.

Katarzyna Gruchot

  • Numer: 22 (863)
  • Data wydania: 30.05.17
Czytaj e-gazetę