Sobota, 16 listopada 2024

imieniny: Edmunda, Marii, Gertrudy

RSS

Piotr Wranik i Grzegorz Wicha – kominiarze z trzynastoma guzikami na szczęście [reportaż]

17.11.2013 12:55 | 1 komentarz | OQL, OK

Kiedy dwaj panowie w cylindrach przekraczają progi naszej redakcji, wszyscy zaczynają szukać guzików. Ten odruch moi goście kwitują uśmiechem, bo towarzyszy im na co dzień. Czy naprawdę przynoszą ludziom szczęście? – Jesteśmy szczęśliwi i z innymi chętnie się szczęściem dzielimy – kwituje pan Piotr. – Ale w naszym zawodzie najistotniejsze jest to, że zapobiegamy nieszczęściom – dodaje.

Piotr Wranik i Grzegorz Wicha – kominiarze z trzynastoma guzikami na szczęście [reportaż]
Wiesz coś więcej na ten temat? Napisz do nas

Przyjaźń zaczyna się na dachu

Pan Piotr przynosi ze sobą zdjęcia z rodzinnego albumu. Oglądamy pierwszomajowy pochód z lat 60. ubiegłego wieku, z dużą reprezentacją raciborskich kominiarzy i rodzinną fotografię trzech pokoleń kominiarzy, którą zapoczątkował Adolf Wranik. Ojciec pana Piotra  skończył szkołę zawodową przy Fornalskiej w Raciborzu. Został kominiarzem w 1956 roku w wieku 16 lat. Do czasów służby wojskowej praktykował

u mistrza kominiarskiego Jankowskiego. Zdał wtedy egzamin czeladniczy, a później uzupełnił go o  mistrzowski w Opolu. – Kiedyś trzeba było wyjść na dach przez szeroki komin, który musiał pokonać nie tylko zdający, ale i wszyscy członkowie komisji egzaminacyjnej. W Raciborzu zdarzają się jeszcze takie kominy, ale zmieniła się technologia ich czyszczenia i teraz robi się to z dachu – wyjaśnia pan Piotr i dodaje, że stąd się właśnie wziął kominiarz który kiedyś rzeczywiście wychodził z komina.

Pan Adolf na własny rachunek zaczął pracować w 1975 roku, wtedy przyznano mu okręg, na terenie którego mógł działać. Obsługiwał Nowe Zagrody, Płonię  i Studzienną. Kiedy po dwóch córkach doczekał się w końcu syna, był dumny z tego, że będzie miał komu przekazać swoją wiedzę i doświadczenie, ale nigdy nie nalegał by pan Piotr wybrał właśnie ten zawód. – Gdy kończyłem technikum budowlane w Raciborzu, tata pierwszy raz zabrał mnie ze sobą w wakacje do pracy. Wtedy połknąłem bakcyla i wiedziałem, że to jest coś, co chciałbym w życiu robić – opowiada pan Wranik, który od 1998 roku zaczął pracować u taty. Mistrz był dla swego syna bardziej przyjacielem niż szefem. Ta przyjaźń zaczęła się od wspólnej pasji, którą były gołębie. – Ojciec mówił, że prędzej wszy się człowiek pozbędzie niż miłości do tych ptaków. I miał rację. Kiedy odszedł we wrześniu tego roku pozostawił mi sto dziesięć gołębi pocztowych – mówi wzruszony pan Piotr, który całą wiedzę przekazaną przez ojca poparł zdanym w 2000 roku egzaminem czeladniczym, a dwa lata później mistrzowskim. Pan Adolf przepracował w zawodzie 50 lat. To był najdłużej czynny kominiarz w Raciborzu, który za swój staż otrzymał od Korporacji Kominiarzy Polskich dyplom uznania.

Dziś mistrzem jest jego syn Piotr, który uczy zawodu swojego siostrzeńca Grzegorza Wichę. – Dziadek zawsze mówił: Grzesiu, jak pójdziesz do wujka do pracy to będziesz miał dobrze. – I jest dobrze? Jest – odpowiada z przekonaniem młody kominiarz, który ma już za sobą egzamin czeladniczy, a za rok zamierza przystąpić do mistrzowskiego.

Sanki w kominie

Dziś funkcjonują dwa zakłady kominiarskie, które podzieliły między siebie Racibórz ulicą Opawską na dwie połowy. – Pan Liszka ma od Opawskiej wszystkie parzyste numery a my te nieparzyste. Obsługujemy też Nowe Zagrody, Ostróg, Płonię, Markowice, Oborę i Studzienną. Najbardziej gorący sezon pracy przypada jesienią. – Ojciec zawsze mówił, że pracował jeszcze w tych lepszych czasach, bo nie było komórek. Mój numer znają wszyscy, więc właściwie jestem w pracy na okrągło, a ostatnie wakacje miałem 2 lata temu – mówi pan Wranik. W tej pracy nie można wszystkiego zaplanować, bo zawsze zdarzy się jakaś nagła interwencja i wszystkie plany biorą w łeb. – Jest też taki kominiarski przesąd, że jak się zerwie lina to trzeba robić fajrant. To jest kłopotliwe, bo na drugi dzień mamy więcej pracy – mówi ze śmiechem pan Piotr.

Na szczęście  kominiarze mogą dziś liczyć na nowoczesny sprzęt, który znacznie usprawnia ich pracę. – Mamy sondy kominowe, za pomocą których prześwietlamy kamerą przewody kominowe i anemometry do pomiarów przepływu powietrza w przewodach wentylacyjnych i kominowych – wyjaśnia mistrz. Jest też wiele tradycyjnych narzędzi, które sprawdzają się od lat. Najpopularniejsza jest lina, którą każdy kominiarz nosi zwiniętą na ramieniu. Ma ona od 15 do 40 metrów długości i przyczepioną szczotkę ułożoną w kształcie gwiazdy. Nieodłącznym atrybutem kominiarza jest też ważąca 1,5 kilograma stalowa kula, klucze do otwierania drzwiczek rewizyjnych i worek na sadzę. Jak coś w przewodzie utknie, to kominiarz korzysta z 10–kilogramowych bolców do przebijania lub z przepychaczy, którymi czyści się przewód z dołu do góry. – Najbardziej niewiarygodna historia zdarzyła się 6 grudnia w budynku przy ul. Opawskiej. Przeczyszczaliśmy zapchany komin, w którym nie działała wentylacja. Zaczęliśmy to robić od strony mieszkania. Nagle zobaczyliśmy jakiś drewniany element, a po chwili pojawiły się  płozy sanek i od razu przypomniałem sobie, że są mikołajki – opowiada ze śmiechem pan Piotr.

Wróg numer jeden – szczelne okna

Pana Piotra cieszy fakt, że ludzie odbierają ich bardzo pozytywnie. Wykonują przecież zawód zaufania społecznego. Zdarzają się jednak takie sytuacje, szczególnie w starych kamienicach, niespełniających wymogów bezpieczeństwa, że nie są mile widziani. – Z obowiązkiem wpuszczania kominiarza do domu jest trochę tak, jak z obowiązkiem ograniczenia prędkości do 50 km na godzinę w obszarze zabudowanym – porównuje ze śmiechem pan Wranik. – Ludzie, którzy niechętnie nas przyjmują, nie zdają sobie sprawy z tego, że tu chodzi wyłącznie o ich bezpieczeństwo – dodaje.

Jeśli dochodzi do drastycznych przypadków zagrożenia, kominiarze zawiadamiają o tym straż pożarną. – Zdarzyło się kiedyś w budynku przy Fabrycznej, że mieszkaniec rozkuł sobie komin i zrobił w tym miejscu wędzalnik. Pomysłowość ludzka naprawdę nie zna granic – opowiada pan Piotr,  który, jako doświadczony kominiarz i tak wie czym się pali w piecu. – Poznajemy to po strukturze sadzy i jej kolorze. Jeśli widzimy długo urzymujący się czarny dym z komina, to znaczy, że ktoś pali gumę – dodaje.

Pytam panów skąd się wzięło to zamieszanie z otworami wentylacyjnymi w drzwiach łazienek. Wielu mieszkańców naszego miasta dostaje zalecenie wstawiania w nie kratek wentylacyjnych. Czy zmieniły się więc przepisy? – To nie przepisy się zmieniły tylko zwyczaje producentów, którzy zamiast kratek wstawiają wentylacyjne kółka. My zgłaszamy to zawsze jako usterkę. W sezonie grzewczym w Raciborzu zdarza się kilkadziesiąt zatruć, więc lepiej dmuchać na zimne – tłumaczy kominiarz. Nic więc dziwnego, że coraz bardziej popularne stają się czujniki gazu. – Trzeba tylko pamiętać by nie montować ich bezpośrednio przy piecyku i nie kupować w markecie spożywczym tylko dlatego, że jest promocja. Dobry czujnik musi kosztować przynajmniej 100 złotych – doradza pan Wranik, który twierdzi, że największą zmorą kominiarzy są szczelne okna. – Nasze mieszkania są teraz jak puszki. Ocieplone budynki od zewnątrz, szczelne okna i drzwi i żadnej wentylacji, żeby nie tracić na ogrzewaniu – to naprawdę pierwszy krok do tragedii – mówi Piotr Wranik.

Za mundurem panny sznurem

Panowie prezentują mi zimowy strój kominiarza, który różni się od letniego tym, że ma dodatkową dopinkę. Składa się z dwurzędowej marynarki, czyli koletu, z trzynastoma guzikami: po 6 w każdym rzędzie i jeden pod szyją. Uzupełniają go wzmacniane na kolanach spodnie proste lub ogrodniczki, pas, rękawice i szapoklap, czyli składany cylinder wart 400 złotych. – On się najbardziej przydaje na strychach. Gdy zawadzamy w belkę to cierpi na tym cylinder a nie nasza głowa. Ma też bardzo reprezentacyjny wygląd i myślę, że tradycja jego noszenia pozostanie – mówi pan Wranik. Gdy temperatura na dworze sięga powyżej 25 stopni panowie zakładają jednak czarne polówki z napisem kominiarz i mogą zrezygnować z nakryć głowy. – My zaopatrujemy się w robocze buty, ale mój ojciec do października każdego roku przemierzał dachy w sandałach – dodaje ze śmiechem pan Piotr.

Za chwilę wyruszymy razem na dach naszej kamienicy przy ul. Zborowej. Wspinam się po żelaznej drabince pierwsza, w nadziei, że jeśli spadnę to mnie któryś z panów złapie. Solidne buty trzymają się jednak dobrze podłoża i już po chwili wszyscy podziwiamy panoramę naszego miasta w promieniach jesiennego słońca. – Tu jest wspaniałe miejsce do opalania, wystarczy tylko wstawić jakiś leżak – wpadam na pomysł, który musi jednak poczekać do następnego roku. – A wie pani, że my mieliśmy kiedyś taką przygodę. Wchodzimy na dach a tam opala się rozebrana kobieta. Ani ona nas się nie spodziewała, ani my jej, ale ubierała się w tempie błyskawicznym – opowiadają kominiarze i za chwilę widzimy ich już na następnym dachu, czyszczących kominy. Poruszają się z taką sprawnością i swobodą, że niemal przeczą zasadom fizyki. Pytam na koniec pana Piotra czego  można życzyć kominiarzom? – Nieszczelnych okien – odpowiada ze śmiechem, a po chwili dodaje: – Jestem kominiarzem, który przynosi szczęście innym i człowiekiem zadowolonym z życia. Mam wspaniałą rodzinę i 2–letniego syna, którego być może kiedyś zabiorę z sobą na dach i będę mógł czegoś nauczyć.

tekst Katarzyna Gruchot

zdjęcia Paweł Okulowski