Weronika i Tadeusz Ziętkowie – trzydzieści lat w pościeli [reportaż]
W tym roku zaczynają następne dziesięciolecie rodzinnego maglowania. Kiedyś trafiała tu pościel wykrochmalona i śnieżnobiała, dziś kolorowa, ze sztucznymi domieszkami. Rita Wilczek o tej dzisiejszej mówi „cygańska”, bo przecież w jej czasach nikt szanujący się pod taką by nie spał. Założycielka magla odwiedza zakład, który dziś prowadzi jej córka Weronika z mężem, by opowiedzieć nam o początkach swojej pracy. – Gdyby mnie tak nogi nie bolały, to od razu stanęłabym przy maglu – tłumaczy przyglądając się ich pracy. I zaczyna opowiadać o tym, jak stara maszyna, znaleziona na śmietniku, odmieniła jej życie.
Koronkowe firanki i złośliwe guziki
Na początku lat siedemdziesiątych pani Rita miała już odchowaną trójkę dzieci i zaczynała się rozglądać za jakimś dorywczym zajęciem. Pewnego razu mąż Oswald dowiedział się, że ktoś znalazł na śmietniku porzuconą maglownicę i nie potrafiąc jej sam naprawić, chce odsprzedać. – Razem z teściem wpadliśmy na pomysł, by przedwojenną maszynę przywrócić do życia – mówi Tadeusz Ziętek, który z wykształcenia jest mechanikiem samochodowym. Po raz kolejny sprawdziło się powiedzenie, że Polak potrafi i w 1972 roku pani Rita zaczęła prowadzić dobrze prosperującą firmę. – Od razu mi się ta praca spodobała. Miałam cały czas kontakt z ludźmi, bo oni przychodzili do magla nie tylko oddać rzeczy, ale też porozmawiać – tłumaczy. Klientów było tak wielu, że pani Rita zatrudniła jeszcze do pomocy trzy emerytki. Najbardziej pracowity okres przypadał zawsze przed Wielkanocą i Bożym Narodzeniem. Ludzie przynosili wtedy do magla nie tylko pościel, ale i obrusy, serwety i firany. Zdarzało się, że te ostatnie były robione ręcznie na szydełku. – Mama miała przygotowane specjalne drewniane ramy, na które równiutko naprężało się je. Tylko taki sposób dawał pewność, że się nie porozciągają w jednym i nie skurczą w innym miejscu – wspomina pani Weronika. Dziś nikt już nie przynosi takich firan, ale zdarzają się jeszcze tzw. wand schöne czyli ozdobne makatki, wieszane najczęściej na ścianie w kuchni. – Kiedyś każda wychodząca za mąż dziewczyna dostawała od matki w posagu pościel. Sama też taką miałam, oczywiście białą i bez takiej wykrochmalonej i wyprasowanej nie wyobrażam sobie łóżka – mówi pani Rita i dodaje, że wcześniej i asortyment był bardziej różnorodny i ludzie większą wagę przywiązywali do estetyki. – Maglowaliśmy dużo rzeczy osobistych. To były koszule nocne, podkoszulki, bielizna, ale wszystko z czystej bawełny, więc nie było najmniejszego problemu – wspomina. Teraz nikt nie przywiązuje wagi do takich detali jak np. guziki, a dla maglownicy to jest nieraz nie lada wyzwanie. – Ja jeszcze pamiętam specjalne guziki pościelowe, które były cieniutkie i obszyte materiałem – tłumaczy pani Weronika. – Potem producenci zaczęli robić plastikowe, które często się w maglu topiły, więc radziliśmy sobie w ten sposób, że nakładaliśmy na nie kawałki materiału. Teraz wszywają grube zatrzaski i zamki z wystającymi kłódkami. Gdybyśmy za każdym razem nie podnosili wału o kilka milimetrów, to wszystko zostałoby zniszczone – dodaje.
Greckie wakacje na Rzeźniczej
Na zabytkowej maglownicy nie zachowała się niestety żadna sygnaturka. – Nie wiemy ani z którego roku pochodzi, ani kto jest jej producentem – tłumaczy pan Tadeusz i dodaje, że po przeróbkach magiel jest napędzany elektrycznie, ale opalany gazem. Dębowe elementy są tak trwałe, że od dziesiątków lat dobrze znoszą i wilgoć i wysokie temperatury, których potrzebuje żeliwne koryto.
Po godzinie w maglu czuję się jak w saunie, a Ziętkowie muszą tutaj spędzić wiele godzin. – Dorobiłem odciąg pary i wentylator. Gdyby ich nie było, nikt by w tym pomieszczeniu nie wytrzymał. Tu i tak mamy tropikalne klimaty. Jak na zewnątrz jest 30 stopni, to u nas 50 – tłumaczy Pan Tadeusz i odchyla zasłonkę, by pokazać nam długi na 180 cm palnik, podłączony do miejskiego gazu. Zasłonka chroni od dodatkowego ciepła idącego bezpośrednio na nogi. – My tu mamy greckie wakacje, więc na wczasy jeździmy do Karlowej Studenki w Czechach – mówi ze śmiechem pan Tadeusz i zerka na termometr. – Trzeba go obserwować, bo każdy materiał potrzebuje innych temperatur. Len magluje się w 80 stopniach Celsjusza, a na przykład nylon albo materiał ze sztucznymi domieszkami w 50 stopniach – tłumaczy, a pani Weronika wyjaśnia, że w tych warunkach nawet w mroźną zimę nie potrzebują ogrzewania.
Zastanawiam się jak sobie radzą z naprawami tak starej maszyny. – Szukam części po całej Polsce, a jak się nie da kupić to idę do warszatu, w którym je robią na zamówienie. Na szczęście są jeszcze rzemieślnicy, którzy potrafią to zrobić, a naprawiam sam – wyjaśnia pan Ziętek, który o swojej maszynie mówi, że po tych wszystkich przeróbkach to już jest polska myśl techniczna. Najczęściej wymienianym elementem jest filc podkładowy, który nakłada się na wał. Pierwszą, ośmiomilimetrową warstwę, trzeba zmieniać co dwa lata, ale druga warstwa, która ma 4 mm musi być wymieniana raz na kwartał. Pan Tadeusz przywozi filc z hurtowni w Opolu. – To chyba ostatnie miejsce, w którym jeszcze sprzedają taki asortyment, ale nie wiadomo jak długo – wyjaśnia i pokazuje nam igłę rymarską, za pomocą której zaszywa drutem filc na wale.
Zawsze jest do czego wracać
Po 40 latach funkcjonowania zakład ma sporo stałych klientów. Najpierw przychodzili na ulicę Browarną, potem Solną, a od lat osiemdziesiątych na Rzeźniczą. Wędrowali za panią Ritą, a potem jej córką. Bo oprócz zwykłych usług obie panie potrafiły stworzyć domową atmosferę i zawsze znaleźć czas na rozmowę. – Ja tu zaczęłam przynosić pościel już w latach 70-tych, jak jeszcze zakład był na piętrze kamienicy przy Browarnej. Kiedyś przychodziłam co dwa tygodnie, bo było nas w domu sześcioro, teraz raz w miesiącu bo wiele się tego nie nazbiera – mówi Pelagia Kolanowska. Pani Weronika opowiada, że kiedy wyjechali na wakacje to okazało się, że wszyscy na nich czekają ze swoją niewyprasowaną pościelą. – To miłe, że jest do czego wracać – dodaje.
Ludzie przynoszą różne rzeczy. – Wyciągamy nieraz z kosza materiały, które nie nadają się do magla i wtedy zaczynamy kombinować jak sobie z tym poradzić – opowiada pani Weronika. Zdarza się, że w poszewce znajdują zegarek, albo że ktoś prosił o szczególną ostrożność przy pościeli, która jest rodzinną pamiątką. W ciągu jednego dnia maglują około ośmiu koszy. Mogliby więcej, ale w tych czasach zamówień jest tylko na trzy dni pracy w tygodniu. – Kiedyś współpracowaliśmy z raciborskimi restauracjami: Hotelową, Art Cafe, Hetmańską – dziś już żadnej nie ma na rynku. Pozostały jedynie parafie. Przyjeżdżają z Bierawy, Zabełkowa, mamy dużo zleceń z kościoła farnego i okrąglaka – mówi pani Weronika i jakby na potwierdzenie jej słów do zakładu wchodzi Marta Knap, która przynosi z kościoła na rynku obrusy na ołtarze. – Ja tu przychodzę od zawsze, jeszcze jak pani Wilczkowa była fajna i młoda – mówi ze śmiechem i widząc panią Ritę, nie kryje radości. Po chwili obie panie tak pochłania rozmowa, że nie zwrają uwagi na robiącego im zdjęcia fotoreportera.
Macie jakieś plany na przyszłość? – pytam Ziętków. – Dzieci postawiły na wykształcenie i poszły swoją drogą a my, jak Bozia pozwoli, chcielibyśmy jeszcze trochę popracować. Siedzenie w domu nikomu nie służy, a nam ta praca daje dużo zadowolenia – mówią z uśmiechem i wracają do maglowania pościeli.
Tekst Katarzyna Gruchot
zdjęcia Jerzy Oślizły