Maria i Gabriela Kowalczyk – mistrzynie, które ubierają do ślubu raciborzanki [reportaż]
Jest sobotnie południe 23 czerwca 1990 roku. Jestem świadkiem na ślubie mojego kuzyna i towarzyszę parze młodej w drodze do kościoła NSPJ w Raciborzu.
Mijamy właśnie Świński Rynek, gdy z okna samochodu dostrzegam w szybie wystawowej suknię ślubną. Wystarcza mi jedno spojrzenie i wiem, że to jest TA sukienka. W poniedziałek wsiadam w pierwszy pociąg do Raciborza i biegnę z sercem na ramieniu do salonu. Co za ulga, wciąż wisi w oknie i na mnie czeka. Przymierzam ją i po chwili jest już moja. Po 23 latach historia sukni zwanej „tulipanem” nabiera nowego wymiaru a wszystko za sprawą dwóch kobiet, które krawiectwo mają w genach.
Całe życie w pętelkach
Czy można się urodzić krawcową? Kiedy patrzę na panią Marię i słucham jej opowieści to mam wrażenie, że przyszła na świat nie tylko w czepku, ale i z igłą w ręce. Przyjmuje nas w swoim domu w pięknie skrojonej czarnej koronkowej sukience i wysokich szpilkach. Porusza się i wysławia z niezwykłą elegancją i gdy widzę z jaką energią wchodzi po schodach do salonu, nie mogę uwierzyć, że traci wzrok i jej oczami są teraz ręce. Gdyby na tych schodach usiadła, wyglądałaby jak Coco Chanel. – Lubię czarny kolor, bo jest elegancki a przy okazji wyszczupla – odpowiada na mój komplement dotyczący sukienki. Nawet do ślubu cywilnego pani Maria wybrała suknię właśnie w tym kolorze. Co do szpilek to przemierza w nich całe życie. – Wie pani, jak ubiorę buty na płaskim obcasie to mnie od razu nogi bolą – tłumaczy z uśmiechem.
Do zakładu krawieckiego pani Soboty w Miasteczku Śląskim trafiła jeszcze podczas wojny. Miała wtedy 12 lat i chodziła tam codziennie po szkole. Można by rzec, że fachu uczyła się od podszewki. – Wszystko wykonywałyśmy ręcznie. Trzeba było wiedzieć jak ciąć, fastrygować i robić zaszewki. Lewa strona sukienki musiała być tak samo dobrze wykonana jak prawa. Pętelkowanie to była podstawa – wspomina. Kiedy wiele lat później została nauczycielką w szkole zawodowej przy ul. Fornalskiej w Raciborzu, żadna uczennica nie wiedziała co to pojęcie oznacza. – Przez osiem lat uczyłam rysunku, technologii i materiałoznawstwa. Żadne zajęcia nie mogły jednak zastąpić doświadczenia zdobywanego przy maszynie – tłumaczy pani Kowalczyk. Swoje pierwsze umiejętności krawieckie zdobywała szyjąc suknie ślubne. – Były takie delikatne, że z wrażenia pociły mi się ręce. Na kolana kładłam więc ręcznik, z którego często korzystałam – wspomina pani Maria. Pracownia pani Soboty była nie tylko świetną szkołą krawiectwa, ale i niezłą szkołą życia. – Po pracy musiałyśmy wszystko posprzątać, wyczyścić maszyny i pomyć podłogi. Nie było żadnej taryfy ulgowej – opowiada. – Zdarzyło mi się kiedyś, że prasując przypaliłam gotową suknię ślubną. Musiałam sama pojechać do Tarnowskich Gór po materiał i po godzinach wszystko naprawić – dodaje.
Po wojnie skończyła szkołę zawodową w Tarnowskich Górach, a maturę zrobiła we Wrocławiu. W 1965 roku w Raciborzu, z którym związała swoje całe dorosłe życie, zdała mistrzowski egzamin krawiecki. I tu się zaczęła jej przygoda z igłą i nitką na własny rachunek.
Jak polskie krawcowe podbiły Niemcy
Do naszego miasta trafiła dzięki mężowi, który jako konstruktor został oddelegowany z Tarnowskich Gór do pracy w Fabryce Kotłów w Raciborzu. Zamieszkali przy ul. Łąkowej razem z innymi pracownikami biura projektów. – Nikogo tu nie znałam i czułam się samotna. W końcu moja sąsiadka, która tak jak ja całymi godzinami siedziała sama w domu, wpadła na pomysł, żebyśmy zaczęły szyć – relacjonuje pani Maria. – Szyłyśmy fartuchy, które jej dziadek sprzedawał później na targu w Głubczycach – dodaje. Ta praca nie mogła jednak dawać satysfakcji mistrzyni, która zaczynała od skomplikowanych sukien ślubnych. Wkrótce więc fartuchy zastąpiły damskie kostiumy, suknie wieczorowe i koktajlowe, a na czwarte piętro bloku przy Łąkowej zaczęły trafiać żony lekarzy, prokuratorów i nauczycielki. – Nie było rady, musiałam założyć działalność i zatrudnić kilka uczennic, bo klientek było coraz więcej – mówi ze śmiechem nasza bohaterka. W tym samym czasie zaczęła się też jej działalność w Cechu Rzemiosł Różnych, gdzie przez wiele lat pracowała w zarządzie. Małe mieszkanko nie mogło pomieścić zakładu krawieckiego, więc wkrótce pracownia przeniosła się do małego domku pana Siary przy ul. Opawskiej. – Zakupiłam wtedy pierwsze trzy stebnówki i zajmowałam się szyciem sukien ślubnych i komunijnych – wspomina.
Wreszcie wróciła do tego, co kochała najbardziej: projektowanie, rysowanie, modelowanie i doradzanie klientkom. Po kolejnej przeprowadzce na ulicę Wieczorka, salon sukni ślubnych na wiele lat wkomponował się w krajobraz Raciborza. W pewnym momencie córka pani Marii – Gabriela, która skończyła na Politechnice Krakowskiej transport kolejowy, zdecydowała, że chciałaby się zająć salonem. – To było trochę na przekór mamie, która nie chciała bym miała cokolwiek wspólnego z krawiectwem – śmieje się pani Gabriela. Zdała eksternistyczny egzamin na mistrza krawieckiego, ale bardziej od szycia interesował ją handel. Panie podzieliły się obowiązkami – córka przejęła salon na Wieczorka a mama prowadziła zakład krawiecki przy ul. Żółkiewskiego. – W latach 80-tych zatrudniałam 60 krawcowych i szyłam na eksport do Niemiec. Znałam dobrze język, więc wsiadałam do malucha i jeździłam sama do RFN-u, bo przez wiele lat współpracowałam z tamtejszą firmą Secendo – wspomina pani Maria. Niemcy byli bardzo wymagający, więc dla naszej bohaterki to było nie lada wyzwanie. Udowodniła jednak, że na polskich krawcowych można polegać.
Historia białego „tulipana”
Pytam panią Marię, czy w ciągu tych wszystkich lat któraś z sukni szczególnie zapadła jej w pamięci. Bez namysłu odpowiada: tulipan. I od razu zaczyna się niezwykła historia białej sukienki. – Gabrysia znalazła kiedyś we francuskim żurnalu suknię swoich marzeń. Nazwałyśmy ją tulipanem bo składała się z płatków przypominających ten kwiat – tłumaczy mistrzyni. – Uszyłam ją dla przyjaciółki mojej córki, a drugi model jeździł z nami na wszystkie krajowe wystawy – dodaje. Sukienka wraz z aplikacjami była wykonana ręcznie. Na pokazie mody w Katowicach zdobyła pierwsze miejsce i owacje na stojąco. Z Targów Poznańskich przywiozła nagrodę „Złotej igły”. – Niestety nie mamy żadnego zdjęcia, żeby pani pokazać ten niezwykły egzemplarz – dodaje ze smutkiem pani Maria. Słucham tej historii i nagle odkrywam, że to przecież moja suknia ślubna, zakupiona przed 23 laty w salonie „Gabriela”. Wszystkie uznajemy, że to nie przypadek a przeznaczenie.
W dobrych humorach idziemy do salonu sukien, w którym przygotowujemy sesję zdjęciową. Pozuje nam stażystka Nowin, 20-letnia Julia, której babcia była kiedyś krawcową u pani Marii. Wybieramy romantyczną suknię i już po chwili wszyscy czujemy się tak, jakbyśmy uczestniczyli w prawdziwych przygotowaniach do ślubu. Moja bohaterka jest w swoim żywiole. – Lubię jak coś się dzieje, zawsze jest wesoło. Pamiętam, że jak pracowałyśmy nieraz po nocach to sobie śpiewałyśmy – wspomina pani Kowalczyk i już zaczyna sprawdzać, czy zaszewki w sukni są prawidłowo wykonane. Za chwilę jest już na klęczkach, czyli we właściwej pozycji dla pracującej krawcowej, jak nam tłumaczy. Bardzo szybko z właściwą sobie energią przejmuje stery i wszystkimi komenderuje. – Ja będę rzucała bukiet, a pani niech łapie – mówi do Julii. – A pan niech robi zdjęcia jak ja powiem – ustawia Jurka. I znów jest tą młodą odważną dziewczyną, która przyszła na świat w czepku i z igłą w dłoni.
tekst Katarzyna Gruchot
zdjęcia Jerzy Oślizły