Zdążyłem przed trzęsieniem
Miał wrócić z Tokio do Raciborza w sobotę, 12 marca. Zdecydował się wracać dzień wcześniej. Dlatego gdy 11 marca Japonię nawiedziło największe od 140 lat trzęsienie ziemi, jego samolot przelatywał gdzieś nad Petersburgiem. Dwutygodniową podróż do Japonii Jacek Ostrowski z Raciborza wspomina jako odkrywczą i inspirującą wyprawę do korzeni aikido.
Tylko przypadek sprawił, że w czasie tego potężnego trzęsienia ziemi, które zdominowało medialne czołówki, byłeś już poza Krajem Kwitnącej Wiśni.
Tak. Chociaż dwa mniejsze wstrząsy zdarzyło nam się doświadczyć. W nocu ze środy na czwartek kolega się zerwał krzycząc na całe dojo, że podłoga się trzęsie. Mówimy mu, śpij chłopie, tutaj się non-stop trzęsie. W dzień, podczas treningu to też zatrzęsło, ale myśmy tego nawet nie odczuli. Potem dowiedzieliśmy się, że wszystkie naczynia w kuchni „tańczyły” na półkach. No a gdy w ten feralny piątek 11 marca, rano jechaliśmy na lotnisko, to wokół była taka dziwna cisza. Tam zawsze jest głośno, huczno a tego dnia było cicho. Wychodzimy z hotelu – cisza. Nie słychać żadnego samochodu, nie słychać wiatru nawet. Ludzi nie było widać w ogóle. Zdziwiłem się nawet, czy oni dzisiaj wolne mają? Jakiś dziwny dzień, kompletnie nikogo i niczego. Przyjechaliśmy na lotnisko, wsiedliśmy do samolotu, samolot normalnie wystartował. I dopiero jak wylądowaliśmy we Frankfurcie kapitan zaczął mówić, że każdy naród doświadcza jakaś tragedia, że musimy sobie dawać z tym radę i żyć dalej. Wtedy nie zrozumiałem, o co mu chodziło. Dopiero jak wysiadłem i włączyłem telefon... Rozdzwonił się tak, że chyba nigdy w Raciborzu tak mi nie dzwonił. I dopiero jak w barze na lotnisku zerknęliśmy w telewizor, to dotarło do nas, co się tam wydarzyło.
Wiem, że Twoja żona mocno się denerwowała, nie wiedząc co u Ciebie?
Tak Ewa dzwoniła do MSZ-tu, na numer, wyświetlany w telewizji. Ale nic tam wtedy nie wiedzieli i nie potrafili jej odpowiedzieć. Potem się okazało, że ten lot, którym leciałem miał zgodę na używanie telefonów komórkowych na pokładzie. Dla uspokojenia.
Dla was te wstrząsy sejsmiczne mogły być zaskoczeniem. Dla Japończyków pewnie nie są?
Tam wszyscy są przygotowani na trzęsienie ziemi. Wiedzą, jak z tym żyć. Oglądaliśmy taki wieżowiec. On jest tak zbudowany, że może tańczyć, ile chce. Żadna szyba nie spadnie. Jakby miał amortyzator w środku. Dodatkowo na każde wychylenie ma jakby poziome szyny, że nie jest w stanie się złożyć. Natomiast te mniejsze stare budynki mają lekką konstrukcję. Sufity są tam styropianowe, nie takie gipsowe jak w Polsce. On nawet bez trzęsienia ziemi wygląda, jakby się delikatnie huśtał. Tsunami rzeczywiście Japończyków zaskoczyło. Ale teraz już nikt o tym nie mówi. Każdy wie, że teraz trzeba się po prostu wziąć do pracy, trzeba wszystko odbudować. Japończycy wychodzą z założenia, że nie ma wczoraj, jest dzisiaj.
Japonia, inny kraj, inny kontynent, inna kultura. Odwiedziłeś Tokio, Kioto i wioskę Iwama. Jakie wrażenia?
Przede wszystkim dużo serdeczności. Na każdym kroku spotykaliśmy się ze zwrotem onegaishimasu. Im głośniej ktoś to powie, im więcej razy powtórzy, tym więcej okazuje serdeczności. Aż nawet czasami za dużo. To onegaishimasu towarzyszyło mi od początku, czyli od wejścia do samolotu. Na każdym kroku spotykałem się z dowodami serdeczności. Powiem jedno zdarzenie. W czasie przerwy między treningami poszedłem zwiedzać Tokio. Tego dnia padał deszcz. Stoję na światłach i czuję, że ktoś mnie stuka w ramię. Pani w przeciwdeszczowym poncho, z rowerem. Ukłoniła się, powiedziała onegaishimasu, dała mi swoją parasolkę i pojechała dalej. Popatrzyłem na kolegę ze zdziwieniem i zażartowałem, że to była moja pierwsza gejsza. Tę parasolkę przywiozłem ze sobą do Raciborza.
Gdy się ogląda filmy z Japonii, wszystko jest takie czyste, poukładane...
Tam nawet jakby mi jedzenie upadło na ulicę, to podniosę, otrzepię i można dalej jeść. Tak czysto tam jest. Psów i kotów mają mnóstwo, ale nie biegają bezpańsko. Piesek może zrobić kupę nawet na środku ulicy, ale wtedy właściciel bierze rękawiczkę, woreczek i sprząta. Od razu. Taksówki są niesamowite. Taksówkarz jeździ umundurowany – uniform, białe rękawiczki, maska na twarzy, białe pokrowce na siedzeniach codziennie wymieniane. Pasażer nie musi otwierać drzwi. Kierowca wciska guzik i same się otwierają. Siadasz – drzwi się zamykają. Kierowca wychodzi, do bagażnika schować torby pasażera. Dalej – parkingi. To są ogromnie budynki, jakby szuflandia - samochody na automatach są wywożone na wyższe kondygnacje. Przychodzisz potem, wklepujesz numer z biletu i samochód z tej półki zjeżdża. Gdy wyjeżdża z parkingu, wychodzi ochroniarz czy może stróż, również umundurowany, zatrzymuje ruch na jezdni, pokazuje – proszę wyjechać. Potem kłania się wszystkim, jakby przepraszał i samochody jadą dalej. Te ukłony zresztą są na każdym kroku. To uporządkowanie widać na każdym kroku. Na przykład w ,metrze. Na peronie są narysowane trzy kreski. I jak ktoś przychodzi, to staje przy tej kresce, Następny za nim i tak dalej. Wygląda to trochę jak zebranie robotów.
Czy Japończycy czasami odpoczywają czy tylko pracują?
Na przykład w niedzielę małżeństwa ubierają się w tradycyjne stroje i jadą do ogrodów. Spacerują, podziwiają te swoje sakura czyli pięciopłatkowe kwiaty wiśni. Przyglądają się każdemu kwiatkowi z osobna, zdjęcia robią. Na początku się dziwiłem ale potem sam zacząłem tak robić. To jest ich plenerowy sposób medytacji, wyciszania.
W Tokio był ciężki trening a potem krótki odpoczynek w Kioto.
Do Kioto pojechaliśmy shinkansen’em (super Express). Udało nam się kupić bilecik na pociąg, w dwie strony za 800 zł. Ten pociąg w środku wygląda lepiej niż samolot. Podróż trwała 3 godziny. Jechał tak szybko, że jak chciałem coś nagrać kamerką to nie dałem rady. W Kioto odwiedziliśmy wiele świątyń zen. Wstąpiliśmy też, jako widzowie, do dwóch szkół – kendo i kyudo (strzelania z łuku), by przyjrzeć się metodom treningowym i samym treningom.
Przede wszystkim jednak pojechałeś tam trenować i spotkać się z legendami aikido.
Marzeniem każdego ćwiczącego te tradycyjne sztuki walki jest, by pojechać do kolebki, tam gdzie to wszystko się zaczęło. Jednak taki wyjazd to duże pieniądze. Japończycy z AIKI KAI - jednej z największych organizacji aikido na świecie skupiającej mniejsze organizacje - zauważyli nasze zainteresowanie i zaprosili nas do siebie. Nasza grupa to nie byli tylko Polacy, ale też Bułgarzy i Amerykanie. Razem 15 osób. Pierwszy tydzień spędziliśmy w Tokio, na treningach w Hombu dojo. Jego szefem jest Doshu Moriteri Uesheba, wnuk twórcy aikido Morihei Uesheba. A ostatnie cztery dni spędziliśmy w Iwama. To takie wiejskie dojo. Miejsce z niesamowitym klimatem, gdzie O’sensei Morihei Uesheba spędzał najwięcej czasu.
Plan zajęć mieliśmy bardzo napięty. Pobudka o 5 rano a po 6 pierwsze zajęcia. Pierwszy trening zawsze prowadził Doshu. Treningi były rano, po południu przerwa i druga tura wieczorem. Ćwiczyli też z nami oprócz Doshu, inni Shihani. Oni zazwyczaj jeżdżą po całym świecie, prowadzą weekendowe seminaria, w Raciborzu też takie organizujemy. Tam mieliśmy ich wszystkich razem. I ze wszystkimi się ćwiczyło jak równy z równym. Gdy przyjeżdżają na seminaria do Europy są tacy dostojni. U siebie zachowują się inaczej. Żartują, próbują kawały po japońsku opowiedzieć. Tacy typowi koledzy z maty. To mi się tam bardzo spodobało. Na zajęciach z Doshu zawsze były tłumy. Uczestniczył w nich też syn Doshu. On był uke czyli partnerem, na którym wykonuje się ćwiczenia. Fajnie to wyglądało, że ojciec z synem razem nauczają, razem pokazują swoją „drogę”. Z takich ważniejszych rzeczy, to jeden z naszych kolegów dostał od Doshu 6 dan. Rozmawialiśmy też o egzaminach na czarny pas i odbędą się tutaj, w Raciborzu
Ostatnim etapem Waszej podróży było legendarne dla aikido dojo Ueshiby w Iwama.
Tak. Jechaliśmy prawie cały dzień, zmęczeni a tam Shihan Inagaki mówi do nas - proszę się przebrać, za 5 minut trening. Zimno tam było przeokropnie, śnieg. Ja nieprzygotowany, nawet kurtki cieplejszej nie miałem. Budynki – żadnego ogrzewania. Treningi w dojo Ibaraki w Iwama były zupełnie inne niż te w Tokio. Pełna dynamika, ekspresja, żadnej taryfy ulgowej. Były sińce, były otarcia, u niektórych ręce rozwalone a i krew się pojawiła na macie. Po pierwszym treningu Shihan dał nam 3 litry sake. – To jest ode mnie – powiedział – za to, że pamiętaliście o O’senseiu, o starym dojo, o miejscu, gdzie to wszystko czyli aikido się zaczęło. Dzisiaj się bawcie a jutro zaczynamy treningi zgodnie z planem. Wtedy poznaliśmy plan. 5 rano – pobudka. 5.15 – porządki wokół świątyni Aikijinja, 6 rano – trening, wszystko na tym mrozie. Aż się za głowę złapałem, na co ja się zapisałem...
Czy to już koniec japońskiej przygody?
Na pewno nie. Już zaproszono nas w przyszłym roku na Hawaje. A do Japonii trzeba koniecznie pojechać co najmniej jeszcze raz w tym życiu.
Rozmawiała Jolanta Reisch