Sobota, 23 listopada 2024

imieniny: Adeli, Klemensa, Orestesa

RSS

Prędzej czy później każdy ksiądz czy kleryk zmierzy się z własnym „Już nie chcę”

21.04.2024 06:59 | 5 komentarzy | red

Ze Stefanem, byłym księdzem, mejluje Łukasz Libowski, jeszcze ksiądz [odc. 1].

Prędzej czy później każdy ksiądz czy kleryk zmierzy się z własnym „Już nie chcę”
Ks. Łukasz Libowski
Wiesz coś więcej na ten temat? Napisz do nas

Wyobrazić sobie siebie na miejscu, w sytuacji drugiej osoby

Stefanie, zacznijmy, proszę, od, jak to się mówi, wyłożenia kart na stół i powiedzmy, iż będzie chodziło w naszej korespondencji o to, by dać możliwie szeroką i pełną odpowiedź – odpowiedź możliwie szeroką i pełną, bo, by tak rzec, ograniczoną przecież naszymi wielorakimi ograniczeniami – na pytanie następujące: jak to się dzieje, że ksiądz w pewnym momencie swojej drogi odkrywa, iż dłużej już księdzem być nie chce. Czemu uważasz, że postawienie takiego pytania i w konsekwencji zmierzenie się z nim jest ważne?

Zatem na początek dwie karty. Po pierwsze uważam, że prędzej czy później każdy ksiądz czy kleryk zmierzy się z własnym „Już nie chcę”. Po drugie zakładam, że ludzie coraz częściej będą świadkami tego, że duchowni będą odchodzić. Jeśli nie będzie to statystycznie częściej niż w poprzednich latach, to przynajmniej ze względu na to, iż media w ostatnich dekadach bardzo się rozwinęły pod kątem zasięgów oraz są zainteresowane kontrowersyjnymi tematami wokół Kościoła. Z ciekawości przez ostatnie kilka miesięcy śledzę jeden z dużych portali informacyjnych pod tym kątem. Nie ma tygodnia czy dwóch bez jakiegoś artykułu z cyklu: ksiądz zrobił, ksiądz powiedział to czy tamto. Temat zatem wydaje się ważny, bo nieunikniony – dla księdza i ludzi wokół niego. Dlaczego jeszcze to pytanie jest ważne? Wydaje mi się, że ksiądz na tym skorzysta, bo być może przez pryzmat doświadczenia innych będzie mógł lepiej rozpoznać to, co dzieje się w nim, gdy powie sobie „Już nie chcę”. W konsekwencji jego decyzja w odpowiedzi na „Nie chcę” – niezależnie od tego, czy będzie to „Odchodzę”, czy „Zostaję” – ma szansę być jak najbardziej zbliżona do decyzji świadomej i dobrowolnej. Ufam, że ludzie, zwłaszcza wierzący, też na tym skorzystają. Często widzą tylko efekt – samo odejście. Budzą się wtedy ich własne emocje, do których mają prawo. Należy zauważyć, że czasem w tym stanie próbują sobie odpowiedzieć na pytanie o przyczynę odejścia. A niekiedy w silnych emocjach nadają rezygnacji znaczenie, np. takie: ten ksiądz „zdradził Chrystusa” (choć to akurat cytat z jednego księdza o odchodzącym wówczas koledze po fachu, cytat notabene z aktualnie już byłego księdza). Refleksja nad odejściem może pokazać ludziom wokół proces, jaki za takim wyborem stoi. Może dać wgląd w wielość możliwości, jaka stoi za taką decyzją. Przez co – ufam – będzie można lepiej sobie z tym poradzić.

Widzę w Twojej wypowiedzi dwa wątki: piszesz z jednej strony o księżach, z drugiej zaś strony – niestety, tak negatywnie muszę się tu wyrazić, bo innego chyba adekwatnego słowa w polszczyźnie nie mamy – o nie-księżach, a więc o ludziach świeckich. A skoro tak, to dla przejrzystości, dla jakiegoś porządku zajmijmy się najpierw jednym, a potem drugim z tych wątków: proponuję zacząć od wiernych świeckich. Kiedy myślę o ich reagowaniu na wieść o tym, że jakiś ksiądz odszedł z kapłaństwa, to dochodzę do wniosku, uogólniając, iż znam to ich reagowanie dwojakim – jedna reakcja względem drugiej jest krańcowo różna. Otóż niektórzy rzecz przyjmują do wiadomości spokojnie, ze zrozumieniem, może nawet z jakimś współczuciem, drudzy natomiast słuchają historii kapłańskich niespokojnie, dość nawet nerwowo, bez chęci zrozumienia, bez jakiegokolwiek uczucia. Jak ty to widzisz? Jesteś w stanie wyjaśnić, dlaczego tak to się dzieje?

Badań naukowych na ten temat nie znam. Mogę się odwołać tylko do tego, co sam zaobserwowałem i na podstawie tego spekulować. Rzeczywiście przypominam sobie reakcje jedne i drugie. Pamiętam, że osoby, które reagowały z większym spokojem, w pewnym momencie mówiły coś takiego: „No tak, ale to życie księdza nie jest proste” – i wspominano wówczas, jak ciężki jest celibat, trudności w przekazywaniu wiary na religii w szkole, małą biedną parafię, gdzie trudno opłacić nawet rachunki i tego typu codzienność księdza, która nie jest atrakcyjna i medialna. Nie wszyscy duchowni tak mają, ale uczciwie – tacy też są. Dajmy na to ksiądz, któremu ciężko po 10-15 latach uporać się z tęsknotą za związkiem. Co więcej, ta tęsknota narasta. Trafia jako proboszcz na parafię na małą wioskę z kilkoma kościołami, sami starsi ludzie, a bliskość kogoś w podobnym wieku trudno w takim środowisku skompensować. Trudno także opłacić parafialne rachunki, nie mówiąc już o prywatnym zarobku. Trzeba dorobić w szkole. A tam młody proboszcz zmaga się z porażką odejść z lekcji religii, tłumacząc się za pedofilię innych, której sam się nigdy nie dopuścił. Ktoś taki ma prawo doświadczyć kryzysu i powiedzieć sobie „Już nie chcę”. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że nie wszystkie historię kapłańskie takie są. Wydaje mi się, że spokojna i rozumiejąca część wiernych potrafiła sobie po prostu wyobrazić, jak to jest być księdzem. Wyobrazić sobie coś więcej niż stereotyp medialny. Wyobrazić sobie, iż można naprawdę nie mieć tyle szczęścia, że spotyka się bezdomnego, który ofiaruje dwa samochody. Uzmysłowić sobie, że taka decyzja może mieć różne złożone motywy, że może być efektem długiego procesu. Do tego wydaje mi się dostrajają się uczucia – spokój, może nawet współczucie. Na tym wydaje mi się polega empatia. Wyobrazić sobie siebie na miejscu, w sytuacji drugiej osoby. A z tego wyłaniają się emocje. 

Zatrzymajmy się jednak przy sobie i własnych emocjach

Jeśli prawdą jest to, co piszesz, to aż strach pomyśleć – przyznaję szczerze – co kryje się u wiernych świeckich za ich rekcją na wieść o odejściu księdza bezwzględną i surową.

Myślę, że surowa reakcja to bardziej bycie przy sobie niż przy tym księdzu. Co nie stanowi absolutnie zarzutu. Spróbujmy zrozumieć i tę perspektywę. Budzą się różne emocje, a po nich zaczynamy myśleć i nadawać określone znaczenia. Może ktoś znał księdza osobiście – czuje więc głębokie rozczarowanie, wielką złość, bo ten człowiek nie będzie już przy nim jako ksiądz. Komuś innemu zawalił się wyidealizowany świat księży – zawsze wiernych, herosów, którzy trwają na polu bitwy aż do ostatniego żołnierza (tak wiem, nijak to podobne do biblijnych apostołów). Wyidealizowany wizerunek pada: „On nie jest taki, jak myślałem”. Obraz ten był zniekształcony, ale wszyscy coś lub kogoś idealizujemy. Nazywamy ten proces urealnieniem. Gdy ksiądz odchodzi, a parafianin odkrywa, że jego wyobrażenie o duchownym jest martwe, to mogą pojawić się emocje jak w żałobie. U kolegi księdza – nie separowałbym jednak tej grupy od wiernych – pojawiła się złość: „Jak tak można? Zdradził Chrystusa!”. Ok, no dobrze, wszystko wydaje się logiczne i sensowne. Jest emocja – jest i nadanie znaczenia. Zatrzymajmy się jednak przy sobie i własnych emocjach – dlaczego Cię to tak porusza? Może złościsz się, bo pozwolił sobie na coś, czego ty z jednej strony pragniesz, a z drugiej strony wewnętrznie sobie tego zakazałeś. I atakując jego, próbujesz zamieść swoje trudności pod dywan. Coś podobnego może przecież także przeżywać wierny. W terminologii psychologicznej nazywamy to projekcją. To nie problem, że ona się pojawia. Ważne jest, co my z nią zrobimy, jak już się pojawi. Można zatrzymać się na pomostowaniu – jest to w pełni zrozumiałe: skoro się złości, to tak interpretuje drugiego. Tylko na dłuższą metę co to da? Co to da Tobie, jemu? Zwłaszcza, że złość w powyższym przykładzie, gdy się jej bliżej przyjrzeć, już podsuwa nam właściwe źródło naszej reakcji – własny wewnętrzny konflikt. Ksiądz odchodzi, a nas to żywo porusza? Jest szansa potraktować własne emocje jako informację o mnie, o moich pragnieniach i zasadach, ale nie tylko. Jest szansa odkryć to, co jest we mnie. Skoro już i tak jestem przy sobie i trudno mi przyjąć perspektywę odchodzącego. A może właśnie dlatego.