Wierzę i teraz już się nie boję... Opowieść wigilijna prałata Szywalskiego
(...) Gdy wysiadł na dworcu w Raciborzu zastał ludzi spieszących na ostatnie roraty. Odruchowo szedł z nimi do kościoła i stanął z tyłu. Po chwili zauważył, że właściwiej jest w kolejce do konfesjonału. „Teraz albo nigdy”, rzekł sobie, albo ktoś mu to podszepnął? (...)
Jedna sprawa różniła jej rodziców: on jako milicjant nie chodził do kościoła. Na pewno nie był niewierzącym, a tym bardziej wrogiem Kościoła, ale nie chciał utracić pracy, ani dodatkowych przywilejów związanych z jego zawodem. Wewnętrznie był rozdwojony, że nie uczestniczył w tym, co dla drogich mu osób było najświętsze. Pani Stefania wspomniała kiedyś, że mąż wrócił z nocnego dyżuru i opowiadał, że od świtu ludzie układają barwne chodniki na Boże Ciało. Wybierała się właśnie z Romą do kościoła.
– Tobie nie żal, że sam posiedzisz w domu?
– Oj tak, smutno mi.
Przyszedł przełomowy rok 1981. Puste sklepy, strajki, demonstracje, policja w stałym pogotowiu. 13 grudnia ogłoszono stan wojenny, milicja wkracza w akcję. Stanisław został wysłany do innego miasta poza Racibórz. Otrzymał kilka adresów, by internował działaczy Solidarności. Na szczęście do tej brudnej roboty nie był sam. Stał raczej z boku i z kamienną twarzą obserwował jak z domów o świcie wyrywano mężów i ojców i odprowadzono w nieznane. Czuł się okropnie; wiedział, że ci ludzie nic nie zbroili, zaś oni, milicjanci, byli zasadniczo po to, by chronić domy od rozbójników, a teraz sami stali się włamywaczami i uprowadzali ludzi. I to tuż przed Bożym Narodzeniem!
Na szczęście, jako ojciec rodziny, dostał urlop na święta i mógł się na jakiś czas uwolnić od okropnych dla niego rozkazów.
Gdy wysiadł na dworcu w Raciborzu zastał ludzi spieszących na ostatnie roraty. Odruchowo szedł z nimi do kościoła i stanął z tyłu. Po chwili zauważył, że właściwiej jest w kolejce do konfesjonału. „Teraz albo nigdy”, rzekł sobie, albo ktoś mu to podszepnął? Miał duchowego kaca i musiał się wyżalić. Gorączkowo starał się sobie przypomnieć, co trzeba powiedzieć przy spowiedzi, przypomniały mu się stare formuły. Gdy uklęknął zaczął: „moja ostatnia spowiedź była ...”, ale potem wylał całą nagromadzoną gorycz, którą nosił w sobie: swój żal do Pana Boga i złość na siebie. Mówił o głuchym dziecku, o swoim stanowisku, że czuje się upokorzony, o swoim tchórzostwie do ujawnienia przekonań... Natrafił na mądrego kapłana, który go wysłuchał, zrozumiał, rozgrzeszył, stawiając mu pewne konieczne warunki.
„Tata jest!” – wykrzyknęła w domu Roma, gdy go zobaczyła i przytuliła się do niego. Żona objęła go ze łzami. Byli razem, w ciepłym mieszkaniu czuli się bezpieczni, odgrodzeni od niespokojnego na zewnątrz świata. Wigilijny stół łączył jak nigdy przedtem.
– Idę teraz z Romą na pasterkę – powiedziała żona przed północą.
– Idę z wami.
– Ty też? – dziwiła się – Nie boisz się?
Gdy potem dołączył do nich przy Komunii św. byli zaskoczeni jeszcze raz, radośnie zaskoczeni.
Odtąd nie martwił się, co o nim myślą i mówią w pracy. Zresztą atmosfera polityczna się zmieniła, restrykcje stanu wojennego stopniowo zelżały, a stosunek do Kościoła stał się bardziej tolerancyjny. Wkrótce zresztą przeszedł na emeryturę.
Pani Stefania kilka lat później umarła, jej choroba rozwijała się, a lekarstwa, coraz mocniejsze, też nie były bez ujemnych skutków.
Nieco później, gdy już byłem proboszczem, przyszła Roma z ojcem, aby się pożegnać. Przekazali mi kilka świętych obrazów ze swego mieszkania, bo zamierzali wyjechać do Stanów Zjednoczonych. Tam mieli krewnych i tam spodziewał się tata, że dla Romy będą lepsze możliwości rozwoju. Kontakty się urwały.
ks. Jan Szywalski