O Janie, któremu wiklina w rękach się wygina [REPORTAŻ]
Pan Janek plecie od dziecka i do tego plecenia zawsze ma cierpliwość. Bo nie ma nic lepszego, niż praca na łonie natury w symbiozie z przyrodą, która dostarcza wszystkich potrzebnych materiałów. Jedyną rzeczą, która jest w stanie tę równowagę zakłócić, jest babskie marudzenie. A jak tego nad głową nie ma, to i robota idzie lepiej i relaks przy pracy zagwarantowany.
Kosze pełne kartofli
Miłość do wikliny zrodziła się na początku lat 60. w niewielkiej świętokrzyskiej wiosce, gdzie czas płynął wolniej niż w mieście, a ludzie często sięgali po to co natura dała. – Moi rodzice byli rolnikami, ale mieliśmy sąsiada – Walentego Kędziorę, który wyplataniem koszy trudnił się zarobkowo. Od małego chodziłem do niego, żeby się czegoś nauczyć, a gdy zachorował, sam kończyłem zamówione u niego prace – wspomina pan Jan, który tak jak pozostałe dzieci, nie mając zbyt wiele atrakcji szukał ich sam. Najwięcej było ich w świętokrzyskich lasach, pamiętających jeszcze czasy II wojny światowej. Pełne niewypałów i amunicji małym chłopcom gwarantowały niezapomniane przygody. U Dziarmagów było pięcioro rodzeństwa, ale dwóch najstarszych braci nigdy nie bało się nowych wyzwań. – Znaleźliśmy kiedyś z bratem pocisk z drugiej wojny światowej. Wykopaliśmy dół, w nim podpaliliśmy trochę gałęzi i wrzuciliśmy go tam. Nam nic się nie stało, ale rolnik, który na polu obok pracował wołami, stracił jedno zwierzę, które dostało odłamkiem. Od razu było wiadomo, że to nasza sprawka, więc jak tylko dotarliśmy do domu to dostaliśmy solidne lanie – wspomina wikliniarz. Innym razem poligonem stało się domowe podwórko, na którym chłopcy testowali niewypał znaleziony w rzece. Nic więc dziwnego, że gdy mały Janek trafił pod skrzydła pracowitego sąsiada, cała rodzina odetchnęła z ulgą.
Pan Walenty miał swój warsztat i swoje sposoby na wiklinę. – Siedział sobie na krzesełku a z przodu miał zrobiony przez siebie stojak z bolcem, na którym osadzony był koszyk. Kiedy przeplatał wiklinę, koszyk obracał się na stojaku przytrzymywanym przez kamień – opowiada pan Jan. Mistrz miał też swój patent na robienie pałąków. Na specjalnie przygotowanym i wyprofilowanym pniu naciągał dwie połówki, a następnie łączył je za pomocą malutkich gwoździ. Najwięcej zamówień miał przed wykopkami, bo rolnicy potrzebowali dużych koszy na ziemniaki, a do każdego wchodził ich cały worek. Pan Walenty pakował wtedy swoje wyroby na furmankę i jechał na targ, gdzie wiklinowe kosze schodziły jak świeże bułeczki. Swój pierwszy, wykonany pod okiem mistrza Walentego, kosz pan Jan zostawił w rodzinnym domu. Kolejne stanowiły prezenty dla najbliższych i znajomych. Dziś nawet nie wie ile w ciągu tych wszystkich lat wyszło ich spod jego ręki, my mamy to szczęście, że możemy mu towarzyszyć w wyplataniu pierwszego kosza w tym roku.
Buty, które prowadzą do Markowic
Siedzimy na podwórku i obserwujemy jak z niezwykłą sprawnością i cierpliwością pan Dziarmaga wyplata koszyk, który na święta będzie miał już nowego właściciela. – Pojedzie do mojego syna do Norymbergii. To dawno obiecany prezent – mówi nie przerywając pracy. Grzejemy się w ostatnich promieniach popołudniowego słońca i słuchamy odgłosów przyrody. – Tu się można naprawdę zrelaksować – mówi o swojej oazie spokoju jej właściciel. Zanim jednak przeznaczenie przywiodło go do Markowic, zjeździł całą południowo-zachodnią Polskę. Poszukując pracy przyjechał do Wrocławia, gdzie miała swą siedzibę firma budująca kominy i piece hutnicze. – Jeździliśmy do Głównego Ośrodka Badań Lotniczych, gdzie razem z kominiarzami mieliśmy kilkudniowe szkolenia, a potem ruszaliśmy w delegacje do Głogowa, Legnicy, Zdzieszowic, wszędzie tam, gdzie zaczynała się nowa budowa. Gdy się kończyła, przenosili nas na nową i tak wyglądało moje życie przez siedem lat – opowiada nasz bohater, który w 1981 roku trafił na kontrakt do Czechosłowacji. Stąd było już niedaleko do wujka, który mieszkał w Raciborzu i pracował jako stróż w markowickim pegeerze. A że były to czasy kryzysu, każdy, szczególnie ten reglamentowany, towar był na wagę złota. – Córka znajomych wujka pracowała w Domu Handlowym Bolko i przyniosła mu kiedyś do domu z trudem zdobyte buty. Tak się złożyło, że właśnie u niego gościłem. Buty były ładne, ale dziewczyna jeszcze ładniejsza, więc zacząłem wujka coraz częściej odwiedzać, aż w końcu ożeniłem się i przeprowadziłem do Markowic – tłumaczy pan Jan, który znalazł pracę w tutejszym pegeerze. – Naprawiałem maszyny rolnicze. To były czasy świetności państwowych gospodarstw rolnych. Mieliśmy sporo sprzętu i jeszcze więcej ludzi, więc było co robić – tłumaczy pan Jan.
Żonie nie od razu przyznał się do swojego nietypowego hobby. Kiedy po roku zrobił jej pierwszy koszyk, od razu zapunktował. Przez pewien czas hodował nawet wiklinę w ogrodzie. – Świeże, 30-centymetrowe gałązki sadzi się tak jak chrzan, na leżąco i przysypuje ziemią. Z każdego pączka strzela potem w górę łodyga. Wystarczy, żeby była odpowiednia wilgotność a wiklina będzie rosła – dodaje mój rozmówca. Kiedy syn zaczął się budować, teren musiał zostać wykarczowany i teraz wikliny musi szukać w okolicy. – Wszyscy w rodzinie wiedzą, że u mnie na podwórku żadnego patyka się nie wyrzuca – mówi ze śmiechem pan Jan pilnując swojego wiklinowego królestwa.
Witki czekają na Janka
Wyplatanie koszy nie wymaga dużych nakładów finansowych. Wystarczą zdolności manualne oraz wiedza o tym kiedy, gdzie i jak zbierać wiklinę by z jej witek i patyków wyczarować prosty przedmiot. Tylko tyle i aż tyle, bo dla laika ta wiedza nie jest wcale taka prosta. – Wiklina przeważnie rośnie na mokrych terenach. Zbiera się ją od listopada przez całą zimę, aż do okresu, gdy wypuści pączki. W Markowicach rośnie tego sporo na nieużytkach i niedaleko torowisk – tłumaczy pan Dziarmaga. Ścinana w zimie wiklina ciągle jest jeszcze świeża i elastyczna, co znacznie ułatwia pracę. – Znalazłem ostatnio taką zapomnianą wiklinę na strychu. Leżała tam już dobre pięć lat i teraz trzeba ją przez kilka tygodni moczyć żeby nadawała się do wyplatania. Jak wyschnie, to będzie z niej można wypleść następne kosze – dodaje.
Pan Jan korzysta tylko z jednego małego nożyka. Reszta to wyklina i zaostrzony patyk, który służy nieraz do pomocy przy przeplataniu witek na drugą stronę. Nie korzysta z żadnych modeli, nie rysuje niczego na kartkach. Siada i po prostu wyplata z głowy, a koszyki rozdaje rodzinie i znajomym. Nigdy wikliny nie koruje, ani nie maluje bo jak tłumaczy, ona ma tyle naturalnych kolorów, że nie ma takiej potrzeby. Mały koszyk pan Jan wyplata 5 godzin, duży robi się łatwiej i szybciej. Zawsze potrzebna jest jednak cierpliwość, której przy wyplataniu po prostu trzeba się nauczyć. – Kupiłem kiedyś gąsior na wino i postanowiłem do niego zrobić wiklinowy kosz. W trakcie pracy wyszedłem do domu żeby się czegoś napić, a gdy wróciłem na podwórku po koszu zostały już tylko dwa patyki. Okazało się, że sprawcą całego zamieszania był mój wilczur, który miał świetną zabawę. Kosz musiałem robić od początku, ale od tej pory pies jest zawsze w kojcu – opowiada wikliniarz i dodaje, że prace manualne nigdy nie sprawiały mu kłopotu. – Proszę pani, ja kiedyś pięknie wyszywałem. Razem z żoną haftowaliśmy serwety, obrusy, bieżniki... A ma pan te prace w domu? – Jak żona nie spaliła to może gdzieś tam jeszcze są – kwituje pan Jan ze śmiechem.
W pewnym momencie zauważam plastikowy koszyczek na klamerki, który wisi pod sznurami na pranie. Czemu pan żonie wiklinowego nie zrobi? – Ma obiecane, czeka już 20 lat, to jeszcze kilka następnych ją nie zbawi – kwituje pan Jan, który ma teraz inne rzeczy na głowie. – Chciałbym zrobić konia na biegunach. Ma pan jakiś plan albo wzór? – Szkielet najpierw musiałbym zrobić, ale wszystko mam już w głowie, tylko muszę poczekać do listopada na nową wiklinę – wyjaśnia i prezentuje nam skończony koszyk. Z takim koszykiem to albo na święconkę, albo na grzyby. A tych nie brakuje w Dziergowicach, gdzie pan Jan zna każde drzewo. Grzybobrania odbywają się o Dziarmagów co roku. – Zbieramy, suszymy, smażymy i zaprawiamy do słoików na zagrychę – mówi pan Jan, który twierdzi, że ważniejsze od koszyka jest to co w koszyku.
Tekst Katarzyna Gruchot
zdjęcia Jerzy Oślizły