Poniedziałek, 23 grudnia 2024

imieniny: Sławomiry, Wiktorii, Iwona

RSS

Bohater z lotniska żyje wśród nas... czyli w Tworkowie

29.01.2014 10:28 | 0 komentarzy | eos

W pewnym momencie dziecko przechyliło się na bok. Instynktownie pomyślałem, że zaraz spadnie. Rzuciłem się na podłogę, bo było zbyt daleko, żeby łapać je jeszcze u góry. Pomyślałam więc, że uda się na dole. I na szczęście udało się.

Bohater z lotniska żyje wśród nas... czyli w Tworkowie
Wiesz coś więcej na ten temat? Napisz do nas

Nie ma żadnej przesady w tym, co mówi się o Grzegorzu Pączko, który bez zastanowienia rzucił się, by ratować dziecko spadające ze stołu bagażowego na lotnisku w Katowicach Pyrzowicach. Pomimo, że rozpisywały się o jego bohaterskim czynie krajowe i międzynarodowe pisma, interesowało CNN, a nawet media japońskie, on sam, opowiada o zajściu, jak o czymś zupełnie naturalnym. A przecież to dzięki jego czujności i sprawności niespełna roczny chłopczyk nie poniósł żadnego uszczerbku na zdrowiu.


– Dziś po całym tym zdarzeniu, chyba nie ma żadnej wątpliwości, że wybrał Pan właściwą pracę?

– Stało się to jednak przez przypadek. Pomysł zatrudnienia się na lotnisku pojawił się po rozmowie z kolegą, który napomknął, że jego znajomy ze straży granicznej zamierza przejść do Agencji Ochrony „Gwarant” w Opolu. Firma ta w ubiegłym roku wygrała przetarg na ochronę Portu Lotniczego w Pyrzowicach. Po kursach ochroniarza i operatora kontroli bezpieczeństwa, a także po zdaniu państwowego egzaminu w Urzędzie Lotnictwa Cywilnego, od ośmiu miesięcy pracuję na lotnisku jako operator kontroli bezpieczeństwa.

– Czy codziennie musi Pan dojeżdżać na lotnisko?

– Zatrudniony jestem w systemie 12-godzinnym. Do Pyrzowic na służbę dojeżdżamy we trzech. Pochodzę z Kietrza, ale od czterech lat mieszkam w Tworkowie. Dojazdy rzeczywiście są uciążliwe. Aby zdążyć na „dniówkę” muszę wstać o piątej rano, półtorej godziny trwa przejazd na lotnisko. W sumie do pracy mam 115 km.

– Dzięki Pana profesjonalizmowi i sprawności małemu dziecku nie stała się krzywda.

– Dzieci często biegają po lotnisku, gdy rodzice zajęci są bagażem. Stałem przy bramce wykonując kontrolę manualną. Na szczęście nie było dużego ruchu, miałem więc czas, aby obserwować dziecko. Było jeszcze bardzo malutkie, nie miało nawet roku. Widziałem, jak zachwiało się na stole bagażowym, a zajęty bagażem ojciec stracił malucha z pola widzenia. W pewnym momencie dziecko przechyliło się na bok. Instynktownie pomyślałem, że zaraz spadnie. Rzuciłem się na podłogę, bo było zbyt daleko, żeby łapać je jeszcze u góry. Pomyślałam więc, że uda się na dole. I na szczęście udało się. Leciało na główkę, więc nie wiadomo, co mogłoby się stać. Dobrze, że nie było nikogo z przodu, bo stałem w odległości około 4 metrów, przy bramce obok. Dziś sam się dziwię, że na kafelkach i w śliskich butach nie straciłem równowagi.

– Jak zareagowali rodzice?

– Podziękowali mi. Nie wszystko rozumiałem, bo mówili po czesku. Z tego co wiem, podróżowali do Bristolu.

– Wykazał się Pan niezwykłą sprawnością. Złapać dziecko pokonując odległość czterech metrów, to duży wyczyn.

– Trzy razy w tygodniu chodzę na siłownię. Od III do VIII klasy szkoły podstawowej trenowałem badmintona. Po dwóch, trzech latach przerwy wróciłem do tego sportu i po utworzeniu Międzyszkolnego Uczniowskiego Klubu Sportowego ponownie wraz z kolegami zaczęliśmy treningi w Szkole Podstawowej nr 2 w Kietrzu. W sumie uprawiałem ten sport ponad 20 lat. Na zawodach m.in. w Kietrzu, Głubczycach i Rudniku zwykle zajmowaliśmy miejsca w pierwszej piątce. W sporcie tym trzeba być zwinnym, ponieważ lotka jest bardzo szybka, może osiągnąć prędkość ponad 400 km na godzinę. Poza tym uprawiałem karate i lubię siatkówkę. Może dlatego niektórzy mówią, że chwytając dziecko wykonałem pad siatkarski.

– Czy takie sytuacje, jaka przytrafiła się Panu z dzieckiem zdarzają się często?

– To pierwsze takie zdarzenie od czasu wejścia firmy Gwarant na lotnisko. Głównie nasze kontrole wyłapują przedmioty, których w bagażu podręcznym przewozić nie wolno. Zwykle ludzie nie wiedzą co należy do przedmiotów zabronionych i zabierają ze sobą nawet korkociągi do wina. Czasem zdarzają się zabawne sytuacje. Jeden z pasażerów przechodząc przez kontrolę wzbudził bramkę. Kolega podszedł, aby go skontrolować. Mężczyzna ten po zdjęciu paska, miał luźne spodnie, gdy podniósł ręce, najzwyczajniej opadły.

– Wykonuje pan interesujący zawód, który jednak wymaga dużej czujności.

– To fajna praca, mamy dobry kontakt z ludźmi. Jednak cały czas nasza uwaga skupiona jest na pasażerach. W pracy tej z pewnością pomaga mi 17-letnia praktyka w służbach mundurowych. Już wtenczas chciałem zdobywać nowe, ciekawe doświadczenia. Ponad osiem lat uczyłem się języka angielskiego, znajomości którego wtedy w żaden sposób nie mogłem wykorzystać. Przez co najmniej 6-7 lat starałem się nawet wyjechać na misję pokojową do Kosowa. Niestety, moi przełożeni nie chcieli mnie puścić, ze względu na wakaty w wydziałach.

– Teraz język angielski bardzo się Panu przydaje.

– Dużo uczyłem się go również prywatnie. Przez dwa lata uczęszczałem na zajęcia do British School. Po pierwszym roku nauki, na zakończenie kursu zawsze odbywało się losowanie atrakcyjnych nagród, w postaci np. tygodniowego wyjazdu za granicę lub darmowego kursu przez następny rok. Miałem szczęście, ponieważ zadzwonił właściciel i poinformował, że jego syn wylosował dla mnie wycieczkę na Wysypy Kanaryjskie. To dotychczas była największa nagroda, jaką otrzymałem.

– A za uratowanie dziecka?

– W związku z tym zdarzeniem odebrałem list gratulacyjny za rzetelną i sumienną pracę na rzecz mojej firmy. Przed świętami od portu lotniczego dostałem kosz podarunkowy ze słodyczami i upominkami, a także możliwość bezterminowego parkowania przy samym terminalu. Poza tym Linie Lotnicze Ryanair ofiarowały mi voucher dla dwóch osób, na wylot w obie strony, w dowolnym czasie z Katowic lub Krakowa. Odebrałem też telefon z biura wojewody śląskiego, z zaproszeniem na spotkanie. Ponadto zaproszono mnie, jako goście do Sopotu na zawody badmintona.

– Czy dziś jest Pan rozpoznawalny?

– Tak, zdarza się bardzo często, że pasażerowie rozpoznają mnie. Reakcje są bardzo miłe. Otrzymuję gratulacje. Często też słyszę: „Miło mi było pana poznać” lub „To pan jest tym bohaterem”. Kiedy nie ma mnie na terminalu, padają pytania: „A gdzie jest ten pan, który uratował dziecko?”. A gdy koledzy odpowiadają, że na drugim terminalu, słyszą: „Proszę go pozdrowić”.

Ewa Osiecka