Jesień leśnych ludzi [reportaż]
Do leśniczówki Wildek brniemy w strugach deszczu i od razu po przekroczeniu jej progu narzekamy na fatalną aurę. – Pogoda jest dzisiaj dobra. Gdyby świeciło słońce to byłaby bardzo dobra – kwituje leśniczy Rajmund Michna, ale na rozgrzewkę serwuje gorącą kawę.
– To ile macie czasu na ten reportaż? – Dwie godziny – odpowiadam i widzę, że na jego twarzy maluje się rozczarowanie. – Dwie godziny? Chyba dwa dni! Przecież ja wam nie zdążę niczego pokazać, a musicie zobaczyć ścinkę drzew, pożarzysko, młodniki, no i jeszcze na grzyby musimy się wybrać, bo prawdziwków jest po prostu wysyp – mówi to tonem nieznoszącym sprzeciwu. Spoglądam za okno i wiem, że tym razem lekko nie będzie.
Lekcja pierwsza: nauka nie może iść w las
Jedziemy dwoma samochodami. Z przodu w nissanie patrolu ja i leśniczy, a za nami mój kolega Jurek. Wyjeżdżamy z leśnictwa Krasiejów i kierujemy się w stronę Rud. W samochodzie dostaję mapę z zaznaczonymi oddziałami leśnictwa Borowiec, czyli królestwa pana Rajmunda. Ma ono 1635 hektarów, więc teren, jak na jednego człowieka, jest spory. Do Nadleśnictwa w Rudach pan Michna trafia w 1983 roku. Wcześniej kończy 5-letnie Technikum Leśne w Tułowicach i ma już za sobą staż w Nadleśnictwie Wapienica. W Rudach zaczyna jako podleśniczy przydzielony do leśnictwa Kiczowa. – Nigdy nie narzekałem na pracę, ale to były trudne czasy. Mieszkałem wtedy w Tworkowie i musiałem wstawać o wpół do czwartej rano, żeby zdążyć na pociąg do Dziergowic. Stamtąd szedłem na piechotę do Solarni na naradę do leśniczego – wspomina pan Rajmund. – Kończyliśmy nieraz o 19.00 czy 20.00, ale skoro starsi koledzy pracowali to nigdy mi do głowy nie przyszło żeby spytać, czy mogę już jechać do domu – dodaje. Po roku przenosi się razem z żoną do leśniczówki Wildek, gdzie od prawie trzydziestu lat żyje w zgodzie z naturą.
– Leśnicy muszą dbać o ciągłość lasu. Jeśli się coś wycina to od razu trzeba nasadzać. Niech pani popatrzy – to jest właśnie młodnik – pokazuje przez szybę samochodu. – A jaki gatunek drzew tam rośnie? – pytam nieświadoma sytuacji w jaką się pakuję. – To pani nie wie jakie to drzewa? Przecież każdy kto skończył podstawówkę powinien odróżnić sosnę od świerka. A przynajmniej brzozę pani rozpozna? Rozpoznam – mówię z przekonaniem i dziękuję w duchu kinematografii radzieckiej za te wszytkie sceny, w których żołnierze strzelają do siebie wśród białych brzóz. – Jak można iść do lasu i nie znać podstawowych gatunków drzew? To jest wstyd! – kończy się reprymenda i zaczyna wykład. – Świerk ma krótkie i małe igły, a sosna długie. Ze świerku zbudowane są Beskidy, a na nizinach przeważają sosny. Modrzew jest jedynym drzewem, które zrzuca igły na zimę. Przecież to proste – podsumowuje leśniczy.
Pokonujemy tory i zostawiamy mój samochód przy leśnym trakcie. Dalsza droga wymaga pojazdu terenowego, więc Jurek przesiada się do nissana. Mając nadzieję, że uwaga naszego leśniczego skieruje się teraz na nim, proponuję by zajął miejsce obok kierowcy a sama siadam z tyłu. Ledwo ruszamy a ja już słyszę: pamięta pani jeszcze jakie to drzewa? – Świerki – odpowiadam, choć przez zaparowaną szybę naprawdę niewiele można zobaczyć. – No widzi pani, można się nauczyć – chwali mnie nasz przewodnik po leśnych szlakach.
Lekcja druga: niedaleko pada szyszka od sosny
Przebijamy się przez lasy pomiędzy drzewami i tylko nasz leśniczy wie gdzie jesteśmy. Dla mnie to wciąż ten sam las i te same drzewa, ale on doskonale orientuje się którędy jechać, by pokazać nam wszystko co sobie wcześniej zaplanował.
Zatrzymujemy się by zobaczyć pasy zrębów zupełnych, czyli to, co leśnicy wycinają w całości. – Zawsze robi się to z południa na północ – mówi pan Michna i pokazuje nam porosty. – One są wskaźnikiem stanu zanieczyszczenia powietrza. Im jest ich więcej, tym środowisko naturalne jest czystsze – tłumaczy i dodaje, że właśnie zaczyna się okres rykowiska jeleni. – Wczoraj jak wydawałem drewno słyszałem ryczącego byka, może i dzisiaj coś usłyszymy – mówi a ja asekuracyjnie pytam, czy często się spotyka zwierzęta w lesie. – Z natury zwierzyna boi się człowieka i nigdy do niego nie podchodzi. Nawet jeśli podczas spaceru spotkamy lochę z młodymi, to ona w ich obronie może nas co najwyżej postraszyć i odejdzie. W Tatrach były takie przypadki, że niedźwiedzie zaczęły wychodzić z lasu i szukać jedzenia w śmietnikach, ale doprowadzili do tego ludzie, którzy wbrew przepisom i zdrowemu rozsądkowi zwierzęta dokarmiali – mówi pan Rajmund i zaczyna nam opowiadać historię, która zdarzyła się mu wiele lat temu.
– To był 1988 rok. Przed leśniczówką nie miałem jeszcze żadnego oświetlenia, więc gdy usłyszałem szczekanie mojego owczarka niemieckiego, wyszedłem przed dom zobaczyć co się dzieje. Wydawało mi się, że widzę zarys wielkiego dzika. Wiedząc jak potrafi być niebezpieczny, zawołałem psa i wycofałem się. Na drugi dzień dowiedziałem się, że z Pszczyny uciekły trzy żubry. Pojechałem to sprawdzić i zobaczyłem odbite kopyta żubra w leśnictwie Krasiejów – wspomina i od razu zaczyna nam opowiadać o innych przygodach, które zdarzały się podczas polowań.
Zastanawiam się skąd się wzięła jego miłość do lasu. – Wszczepił mi ją ojciec, który chciał się uczyć w Technikum Leśnym w Brynku, ale z powodu trudnych warunków finansowych nie udało mu się to. Lubił las i często mnie do niego zabierał. W wieku 13 lat już wiedziałem, że chcę zostać leśnikiem – wspomina pan Rajmund. Nie dziwię się, że i jego syn swoją przyszłość też związał z lasem. Paweł Michna skończył w Rybniku liceum o profilu leśnym i od trzech lat jest pilarzem. – Pilarz to właściwie to samo co drwal, tylko że kiedyś drwal pracował przy pomocy siekiery, a dziś trzyma w ręku spalinową pilarkę – wyjaśnia pan Rajmund i dodaje, że wszystkie decyzje zawodowe syn podejmował sam. Rośnie więc drugie pokolenie ludzi lasu.
Lekcja trzecia: natura zawsze wygrywa
Mija trzecia godzina naszej wędrówki przez las, więc zaczynam przez telefon przekładać kolejne spotkania na późniejsze terminy. Deszcz zacina coraz mocniej, więc ku rozczarowaniu pana Michny rezygnujemy z szukania prawdziwków i jedziemy zobaczyć ścinkę drzew. Po drodze zatrzymujemy się jeszcze pod pamiątkowym kamieniem, gdzie prawdopodobnie 1 grudnia 1771 roku zastrzelono ostatniego niedźwiedzia. Są tu ławeczki i stół, więc przy lepszej, niż ta dzisiejsza dobra, pogodzie można odpocząć. My jednak na odpoczynek czasu nie mamy. – Do wozu! – brzmi komenda leśniczego, więc posłusznie pakujemy się do środka. Mój dyktafon nie wytrzymuje tej wilgotności powietrza i odmawia dalszej współpracy. Na kolejnym przystanku usiłuję pisać w notesie, ale literki spływają razem z deszczem, więc próbuję jak najwięcej zapamiętać z tego co mówi pan Michna. – Musicie to wiedzieć, że jeśli pod sosną leży dużo igieł to nie znaczy, że ona choruje. Sosna gubi stare, 3-, 4-letnie igły i to jest naturalna kolej rzeczy – mówi leśniczy i następny raz zdaję egzamin ze znajomości gatunków drzew. Tym razem celująco, więc mój nauczyciel jest ze mnie zadowolony.
Docieramy w końcu do miejsca, gdzie mamy zobaczyć ścinkę drzew. Czeka tam na nas stażysta Marek Tomasiak, a wkrótce dojeżdża inżynier nadzoru Wiktor Jelocha. Robimy panom pamiątkowe zdjęcia – ostatnie jak się za chwilę okazuje – bo aparat fotograficzny, mimo że szczelnie zawinięty w reklamówkę, też nie wytrzymuje nawału deszczu. Skostniałymi z zimna rękami zapisuję ostatnie nazwiska, a nasi bohaterowie nadziwić się nie mogą, że z nas takie zmarzluchy. – Gdyby pani pracowała w naszym nadleśnictwie, to by pani takich zimnych rąk nigdy nie miała – kwitują ze śmiechem.
Odjeżdżamy w końcu do redakcji, choć nie wątpię, że gdybyśmy spędzili tu następne trzy godziny to nasz leśniczy miałby nam co opowiadać i pokazywać. Wracamy do komputerów, komórek, GPS-ów i zawrotnie szybkiego życia. Zostawiamy leśników i ich las w nadziei, że zawsze możemy tu wrócić.
Tekst Katarzyna Gruchot
zdjęcia Jerzy Oślizły