"Dla tego miasta poświęciłem całe życie" - Joachim Gembalczyk podsumowuje lata pracy w żorskim ZBM-ie
Joachim Gembalczyk przez ponad 40 lat opiekował się budynkami należącymi do Miasta Żory. Swoją karierę zaczynał od budowy stojących do dziś osiedli z wielkiej płyty, w czasie przemian ustrojowych decydował o koniecznych inwestycjach w tkankę budowlaną miasta, by ostatecznie doprowadzić do termomodernizacji wszystkich należących do samorządu budynków. Dziś, już na zasłużonej emeryturze, przyznaje, że trudno mu było odejść z ZBM-u, choć czuje, że swoje zadania wykonał w 100%.
- Po ponad 40 latach pracy na rzecz Żor przeszedł pan w lipcu na emeryturę. Co sprawiło, że przed laty zdecydował się pan związać z miejską tkanką budowlaną?
- Żory to jest moje miasto rodzinne od niepamiętnych czasów. Moja rodzina pochodzi z Żor, a dokładnie z rejonów Rogoźnej, Lasoków, tam, gdzie była Bażanciarnia. Ojciec był górnikiem, matka nie pracowała. Potem przenieśliśmy się na ul. Wodzisławską, a gdy się ożeniłem, zamieszkałem na ul. Osińskiej. Mama zawsze chciała, żebyśmy się kształcili — to było jej głównym celem życiowym, żeby każdy z naszego rodzeństwa jak najlepiej się wykształcił. Ja byłem najstarszy i po szkole podstawowej ojciec powiedział tak: synku, jo je cołki życie grubiorz, i ty już, rozumisz, pod ziemią rył nie bydziesz. A w Żorach był Kombinat Budownictwa Mieszkaniowego "FADOM", czyli "Fabryka Domów" podległa wówczas w całości przemysłowi węglowemu. Mnie zresztą do budownictwa zawsze ciągnęło, bo od dziecka plątałem się przy różnych budowach. Mój ojciec był zbrojarzem — samoukiem, masę budynków żeśmy zazbroili w Żorach, więc z tym budownictwem miałem do czynienia. No i dzięki stypendium z FADOM-u poszedłem do technikum budowlanego do Rybnika. Musiałem potem odpracować to stypendium — przepracowałem tam 4 lata, po czym, dzięki wsparciu dyrekcji, uzyskałem możliwość zatrudnienia w Urzędzie Miasta. Pracowałem tam od 1 grudnia 1979 r., czyli w sumie 44 lata.
- Wspomniał pan o FADOM-ie — mówi się, że to właśnie to przedsiębiorstwo wybudowało Żory, jakie dziś znamy. Zgodzi się pan z tym?
- Te osiedla, ta wielka płyta tak zwana, właśnie wtedy powstawały, wtedy tak się budowało miasto. Ludzie zawsze mówili, że Żory to sypialnia dla górników — taka była rzeczywistość, bo, powiedzmy, 90% osób mieszkających w tych budynkach to byli górnicy. Wokół nas były kopalnie, łącznie z naszą kopalnią Żory i kopalnią w Suszcu, który też swego czasu podlegał pod Żory. Przez bardzo krótki czas pracowałem przy budowie bloków z wielkiej płyty, a potem byłem też przez niecały rok majstrem na linii płyt zewnętrznych, z których były one budowane. Bloki były budowane zgodnie z obowiązującymi wtedy przepisami, tego już nikt nie zmieni. Te budynki miały być na 50 lat. Zgodnie z wykonanymi ekspertyzami inżynierowie ocenili,że jeszcze wytrzymają na pewno 150 lat. W urzędzie zaczynałem jako kierownik komórki do spraw szkód górniczych. W sumie zaczynałem tę działalność w momencie, kiedy te dwie kopalnie ruszyły, i pojawiły się zaniki wody, obniżenia terenu, i coś takiego zaczęło być potrzebne.
- Czy wtedy w Żorach były jeszcze nieodbudowane po wojennej zawierusze budynki?
- Oczywiście, takie budynki były, i do dzisiaj został jeden jeszcze nie odrestaurowany — na Szerokiej 8. Jest to budynek, który ma piękną elewację zewnętrzną, natomiast ja cztery albo pięć lat temu wycofałem go z eksploatacji ze względu na wewnętrzny stan techniczny. Jak dotąd nie udało się rozwiązać kwestii własności tego budynku, i musi on tak czekać, aż to się wyjaśni. W podobnej sytuacji był na przykład budynek na Pszczyńskiej, zaraz za rondem, po lewej stronie. Dopiero gdy miasto uzyskało praco własności tego budynku, mogliśmy go odnowić, częściowo stermomodernizować zewnętrznie, częściowo wewnętrznie, i powstały tam nowe mieszkania. Pamiętam, gdy w 1962 roku poszedłem do szkoły podstawowej, to większość zabudowy pomiędzy rynkiem a kościołem pw. św. Apostołów Filipa i Jakuba właściwie w ogóle nie istniała. Był tylko budynek, gdzie dziś mieści się kościół zielonośrodkowców. Jako dzieci szwędaliśmy się po piwnicach i wchodziliśmy do katakumb, które od kościoła idą na przykład w kierunku ulicy Kościuszki, między innymi tam, gdzie jest nowa część budynku Urzędu Miasta. Gdy dużo później instalowaliśmy tam windę, chcieliśmy ukryć całą hydraulikę poniżej poziomu piwnic. Dokopaliśmy się do pokładów piasku, co nas bardzo zaskoczyło. Potem przypomniałem sobie, że tamtędy wchodziło się do tych katakumb. Władze, żeby to uniemożliwić, zasypały wszystko piaskiem — obawiano się, że któreś z dzieci może tam sobie zrobić krzywdę, bo wiadomo, łebki wejdą wszędzie.
- W czasach PRL-u dbano o budynki będące pod opieką gminy?
- Ja byłem odpowiedzialny w tamtych czasach za budynki bezpośrednio stanowiące budynki administracyjne Urzędu Miasta. Budynki komunalne były utrzymywane w stanie technicznym pozwalającym na ich zasiedlenie. Nie było wtedy żadnych większych inwestycji. Dopiero gdy do władzy doszedł samorząd , to wtedy zaczęło się w tym zakresie więcej dziać. Muszę się niestety pochwalić, że największy ruch w zasobie miejskim rozpoczął się właśnie wtedy, kiedy ja przyszedłem do ZBM-u. Przede mną dyrektorzy nie mieli takich możliwości, nie mieli funduszy inwestycyjnych w takich ilościach. Wtedy zaczęła działać umowa pomiędzy mną a prezydentem miasta: jak znajdziesz środki zewnętrzne, to wtedy dostaniesz dodatkowo brakujące fundusze od gminy. Robiłem dokumentację, pozyskałem środki z BGK lub też od wojewody, a wtedy prezydent zawsze znajdował gdzieś tę część w niezmiennie napiętym budżecie miasta, żeby dołożyć resztę, tak żeby można było takie zadanie wykonać. Przychodząc do ZBM-u powiedziałem, że muszę załatwić trzy sprawy: termomodernizację wszystkich należących do miasta budynków, likwidację zamontowanych w nich pieców węglowych i wspólnych sanitariatów we wszystkich mieszkaniach, łącznie z socjalnymi. I muszę przyznać, że wszystkie te zadania wykonałem w 100%.
- Były takie budynki, które musieliście wyburzyć?
- Patrząc na koszty utrzymania niektórych mniejszych budynków, takich, jakie mieliśmy przy ulicy Nad Rudą czy w Rogoźnej, — to były budynki, które zostały wykupione przez gminę od prywatnych właścicieli i przerobione na lokale mieszkaniowe. Gdy koszt ich utrzymania był zbyt wysoki, zwracałem się do prezydenta miasta o zgodę na ich wyburzenie. Były to budynki wielorodzinne, w których mieszkały dwie, trzy rodziny, a utrzymać trzeba było wszystko, łącznie z dachem, klatką schodową, zasilaniem itp. Gdy to się ekonomicznie nie spinało, wolałem te budynki wyburzyć a stermomodernizować te, które były zasadne ekonomiczne.
- Konserwator zabytków nie protestował?
- Konserwator zawsze podchodził do tego rzeczowo. Jeżeli stworzyło się odpowiednią dokumentację, z odpowiednim uzasadnieniem, a był to budynek wybudowany po wojnie i nie stanowiły wartości historycznej, to wydawał pozwolenie na rozbiórkę. Natomiast te, które były stare i które miały jakąś swoją wartość, tak jak budynek na przykład dawnego przedszkola w Roju, albo budynek byłego przedszkola w Rogoźnej, albo budynek na skrzyżowaniu ulic Biskupa i Kościuszki, gdzie mamy obecnie Krówkę, czy przy Szeptyckiego 14 — te budynki zostały zachowane. Albo budynek przy ul. Moniuszki 28, w pobliżu Cechu Rzemiosł Różnych — gdyby pan zerknął na stare zdjęcia, to był to budynek dwukondygnacyjny, z płaskim dachem. Zrobiliśmy projekt z wykorzystaniem poddasza, i wyrównaniem wysokości dachów do okolicznych zabudowań. Konserwator wydał na to zgodę, i dziś, z odpowiednim podświetleniem i odpowiednimi witrażami, wygląda on pięknie. Podobnie narożny budynek na ul. Kościuszki 22, obok wyburzonego niedawno supermarketu. Piękny, secesyjny budynek, który przebudowaliśmy od podstaw. Od fundamentów aż po dach jest całkowicie odnowiony, wyizolowany, ocieplony wewnętrznie, bo tam się nie dało inaczej, tak zdecydował konserwator. To jest strefa zabytkowa i większość tych budynków w tej strefie jest wpisana do rejestru zabytków — tam bez konserwatora już niczego nie mogliśmy zrobić.
- Jedną z najsłynniejszych inicjatyw Zarządu Budynków Miejskich w Żorach było stworzenie osiedla kontenerów mieszkalnych przy ulicy Kolejowej.
- To w bardzo ekonomiczny sposób rozwiązywało problem braku mieszkań socjalnych. Dawniej w tych kontenerach typu "Wimer", które do dziś stoją na ul. Kolejowej, mieściła się siedziba ZBM-u, przy ulicy Wodzisławskiej. To były pozostałości zaplecza po budowie pobliskiego osiedla Księcia Władysława i os. Powstańców Śl. Ja nigdy nie pozwalałem mówić na to baraki — to był leżący wieżowiec. Pamiętam, że całkowity koszt, razem z jego rozbiórką, przeniesieniem i ponownym postawieniem i robotami wykończeniowymi był za jeden metr kwadratowy o 1/3 niższy, niż gdybyśmy postawili nowy budynek. Udało nam się tak zaadaptować te kontenery, by powstały tam nie tylko pojedyncze mieszkania, ale i osobne sanitariaty dla każdego z nich. Doprowadziliśmy tam ogrzewanie miejskie, sieciowe, dzięki czemu zniknął problem osobnych pieców, jest też kanalizacja sanitarna i deszczowa. Lokatorzy mieszkają tam do dziś, i nie zamierzają się wyprowadzać.
- Czy dziś zmieniło się podejście do mieszkań socjalnych? Czy lokatorzy dbają o nie tak, jakby należały do nich?
- Odpowiem na przykładzie budynków numer 22 i 24 na osiedlu Gwarków. Gdy przyszedłem do ZBM-u, wyglądały one naprawdę strasznie — ciężkie, stalowe drzwi wejściowe, klatki schodowe nieremontowane od czasu ich budowy, korytarze z połamanymi i odchodzącymi płytkami PCV, niewiele się z tym robiło. Wykonana została termomodernizacja budynków, wyremontowaliśmy też całe wnętrza. Znamienita większość lokatorów oczywiście dbało o to jak o „swoje”, ale byli i tacy, którzy mówili: „To nie moje, to po co dbać". Jak mówi przysłowie, łyżka dziegciu w beczce miodu zawsze zepsuje smak. Tacy ludzie nadal istnieją, ale jest ich zdecydowanie mniej.
- Odszedł pan na emeryturę w poczuciu spełnienia swojej misji?
- Myślę, że dla tego miasta poświęciłem całe życie. Nigdy nie myślałem, że będzie mi tak trudno odejść z ZBM-u. Zdecydowały o tym przede wszystkim względy zdrowotne. A pracy zostało sporo. Mówię oczywiście zarówno o takiej codziennej pracy, związanej z życiem naszych lokatorów, ale i o planach na przyszłość. Budynki są po termomodernizacji, ale w wielu konieczne są jeszcze remonty wnętrz: klatek schodowych, ciągów komunikacyjnych,instalacji elektrycznych, domofonów itp. Jednym z pomysłów było też utworzenie noclegowni, schroniska i ogrzewalni dla osób bez dachu nad głową na ulicy Kolejowej. Byłoby to komfortowe miejsce blisko centrum miasta, do którego można by odwieźć osoby przebywające w miejscach publicznych, takich jak na przykład Centrum Przesiadkowe. Będę oczywiście wspierał mojego następcę w realizacji tych planów, ale też mam zamiar oddać się mojemu nowemu hobby — zięć wprowadził mnie w świat golfa, mam już komplet kijów, i teraz będę miał więcej czasu na zadbanie o kondycję fizyczną, a co za tym idzie, poprawę zdrowia.