środa, 27 listopada 2024

imieniny: Waleriana, Wirgiliusza, Ody

RSS

Krótki przegląd fraszek Jana Kochanowskiego o... księżach

23.07.2023 08:09 | 0 komentarzy | red, ż

- Jeśli nie miał mieć żony (kapłan - red.), moglić go zostawić / Przy uszu, ale jajec lepiej było zbawić - pisał Jan Kochanowski przed wiekami.

Krótki przegląd fraszek Jana Kochanowskiego o... księżach
Jan Matejko, „Imaginacyjny portret Jana Kochanowskiego”, 1884.
Wiesz coś więcej na ten temat? Napisz do nas

Jakiś czas temu – nie było to wcale niedawno, ale z drugiej strony nie było to też aż tak znowu dawno, iżbym o tym już nie pamiętał – przeglądałem – niestety, tego nie pomnę, na jaką okoliczność – osławioną kolekcję fraszek Jana Kochanowskiego. Dość szybko zorientowałem się, że jednym z wątków, jakie przewijają się przez cały zbiór, choć może nie przynależnym do grupy tych najważniejszych, jest wątek – roboczo tak go może natenczas nazwijmy – antyklerykalny. Odkrycie odnośne, szczerze muszę przyznać, sprawiło mi sporo radości. Żywię nadzieję, że i Państwu trochę przynajmniej radości rzeczony wątek antyklerykalny może sprawić. Dlatego proponuję, abyśmy się, szanowni Czytelnicy, zapoznali – owszem, pobieżnie, boć przecie na łamach prasy nie sposób inaczej – ze stosownym materiałem źródłowym, oczywiście niecałym. Lecz proszę się nie martwić: wybieram tu do prezentacji kąski najsmakowitsze. Będzie ich, jak sądzę, niemało – osiem.

* * *

Utwory pierwszy i drugi pochodzą z księgi fraszek Kochanowskiego pierwszej, w której umieszczone zostały – odpowiednio – jako czterdziesty czwarty i pięćdziesiąty czwarty. Pierwszy, opatrzont tytułem „Na Świętego Ojca”, poświęcony jest osobie Pawła II. Osoba mówiąca zwraca się tu bezpośrednio do wskazanego papieża – przy czym jego imię nie pojawia się w utworze, podpowiada je czytelnikowi współczesny edytor fraszek – wytykając mu jego nielicujące z piastowaną przezeń godnością rozpustne obyczaje.

Świętym cię zwać nie mogę, ojcem się nie wstydzę,

Kiedy, wielki kapłanie, syny twoje widzę.

Fraszka druga nosi tytuł „O księdzu”. Co ciekawe, znajduje się ona w pierwszym wydaniu fraszek z 1584 roku, natomiast z ich opracowanego przez Jana Januszowskiego wydania drugiego z 1598 roku wraz z ośmioma innymi fraszkami najswawolniejszymi została usunięta. Utwór stanowi króciuteńka, czterowierszowa opowiastka o duchownym, który tak zabawiał się w nocy z prostytutką, że następnego dnia zapomniał nie tylko rano o mszy, ale i w południe o obiedzie.

Z wieczora na cześć [= ucztę] księdza zaproszono,

Ale mu na noc małpę [= ladacznicę] przywiedziono.

Trwała tam chwilę ta miła biesiada,

Aż ksiądz zamieszkał [= zapomniał] i mszej, i obiada!

Trzy kolejne fraszki zaczerpnięte są z fraszek Kochanowskiego ksiąg wtórych. Zajmują one następujące miejsca w zbiorze: dziewiętnaste, dwudzieste i dwudzieste piąte. Dwa pierwsze utwory sprawozdają, co przytrafiło się dwóm kapelanom, jak na to wskazują tytuły „O kapelanie” oraz „O drugim [w domyśle: kapelanie]”. Podczas gdy wiersz pierwszy ma charakter narracyjny, drugi przybiera postać dialogu. Bohaterem pierwszego jest służący na królewskim dworze duchowny-pijak: tak się biedak urządził, że z niemałym opóźnieniem wyszedł do mszy.

Królowa do mszej chciała, ale kapelana

Dorna nie naleziono, bo pilnował dzbana.

Przyjdzie potym nierychło w czerwonym ornacie.

A królowa: „Ksze miły, długo to sypiacie!”.

A mój dobry kapelan na ono łajanie:

„Jeszczem ci się dziś nie kładł, co za długie spanie?”.

Bohaterem drugiej fraszki jest z kolei kapelan, który przystępuje do sprawowania najświętszej ofiary. Mający w nabożeństwie uczestniczyć proszą go, by liturgia nie trwała zbyt długo. Duchowny, odpowiadając na kierowaną doń prośbę – w sumie to nie wiem, czy z pobożności, czy raczej z bezbożności – oznajmia, iż skoro taka wola ludu, to lepiej, żeby mszy wcale nie było.

Co się wam widzi ten drugi?

„Księże, nie bądź ze mszą długi!”.

„Ba, to łacno odniesiecie,

Nie będzie jej, jeśli chcecie”.

Bardzo podoba mi się fraszka z tej serii trzecia. Zatytułował ją Kochanowski tak: „O kaznodziei”. Sytuacja przedstawiona w utworku jest następująca: oto mamy dwóch interlokutorów, kaznodzieję i jego słuchacza, który wie, jak – jasne, że niemoralnie – kaznodzieja się prowadzi. Słuchacz zarzuca kaznodziei dwulicowość, że mianowicie sam nie kieruje się w życiu zasadami, do których stosować się każe wiernym. Ku zaskoczeniu, jak mi się wydaje, czytelnika kaznodzieja przyjmuje stawiany mu zarzut, z rozbrajającą wręcz szczerością tłumacząc, dlaczego tak się dzieje. Jak się można domyślić, chodzi o pieniądze.

Pytano kaznodzieje: „Czemu to, prałacie,

Nie tak sami żywiecie, jako nauczacie?”.

(A miał doma kucharkę.) I rzecze: „Mój panie,

Kazaniu się nie dziwuj, bo mam pięćset na nie;

A nie wziąłbych tysiąca, mogę to rzec śmiele,

Bych tak miał czynić, jako nauczam w kościele”.

Ostatnie trzy fraszki wydobywam tutaj z ksiąg fraszek Kochanowskiego trzecich. To utwory w tej kolekcji – kolejno – czternasty, szesnasty i pięćdziesiąty piąty. Wiersz pierwszy stanowi wypowiedź podmiotu mówiącego adresowana, jak głosi jej tytuł, „Do opata”. Jak się okazuje z treści utworu, opat oszukiwał przy grze, udając, że przegrywa, i ukrywając pieniądze w ustach. Jego kompan, duchowny-purpurat, spostrzegł się jednak, że opat nieuczciwie sobie poczyna – dlatego zainterweniował.

Wiedzże po tym, opacie, jako grać z biskupy:

Bo bacząc, żeć wygranej ubywało kupy,

Pokryłeś dudki [= ukryłeś pieniądze] w gębę, czyniąc tę postawę,

Żeś przegrał; lecz z rachunku miał ksiądz inszą sprawę.

A płaci kryć? [= opłaca się ukrywać?] Więc ci też dosiągł pięścią gęby,

Że z niej dudki wypadły. Dziękuj, że nie zęby!

Za bardzo ciekawą uznaję drugą z tej sekwencji fraszek. A to z tej racji, iż mamy tu do czynienia z zabawnym eksperymentem formalnym. Jako że w formie fraszki wypowiada się tutaj twórca fraszek – możliwe, że Kochanowski we własnej osobie, choć równie możliwym jest, że jaki bądź literat wyimaginowany – przedstawiając swoje artystyczne, poetyckie „credo”: stąd tytuł utworu „O swych rymiech”. W ostatnim fragmencie swojej krótkiej perory osoba mówiąca wyrzuca księdzu faryzeizm.

Ja inaczej nie piszę, jeno jako żyję;

Pijane moje rymy, bo i sam rad piję,

Nie mierzi mię biesiada, nie mierżą mię żarty,

Podczas i czepiec; więc też pełne tego karty.

Co po sykofancyjej? [= przymilaniu się?] – Chcesz mię miary w życiu

Nauczyć, a sam, księże, nosisz diabła w kryciu.

Pikantny – może trzeba by nawet powiedzieć, że wulgarny – jest ostatni z utworków, który pragnę przytoczyć. Choć nie anonsuje tego tytuł, brzmiący dostojnie: „O kapłanie”. Rzecz jest o zasadzie, podług której kandydat na księdza musi być zdrowym mężczyzną, niemającym żadnej czy to duchowej, czy cielesnej skazy, który zdolny byłby także do małżeństwa. Osoba mówiąca w wierszu, na bazie zapewne swojej wiedzy o wybrykach księży, cokolwiek krytycznie odnosi się do tej reguły.

Prawo jest, aby kapłan nie mógł pojąć żony;

Tenże nie ma być w żadnym członku uszczerbiony.

Jeśli nie miał mieć żony, moglić go zostawić

Przy uszu, ale jajec lepiej było zbawić.

* * *

Teraz, drodzy Czytelnicy, tytułem podsumowania zaprezentowanej substancji literackiej, trzy tyczące się jej obserwacje czy komentarze.

Uwaga pierwsza, od razu, jakby automatycznie nasuwająca mi się na myśl. Jakoś zadziwia mnie, iż od stuleci – swoje fraszki ogłosił Kochanowski drukiem w czwartej ćwierci XVI wieku – wytyka się duchownym wciąż to samo: rozpustę, pijaństwo, skąpstwo czy niewiarygodność, nieautentyczność. Tak, zadziwia mnie to, w pewnej mierze też mnie to – nie zamierzam ukrywać – fascynuje. To zdziwienie czy fascynacja jest konsekwencją, zdaje mi się, sprzecznych poruszeń, jakie w związku z czynioną niniejszym obserwacją w sobie rejestruję. Z jednej bowiem strony owym faktem niezmiennego trwania wad czy – mówiąc wprost – grzechów księży jestem zaskoczony i zbulwersowany: tyle czasu mija, a nic się ci duchowni nie poprawiają – tego tymczasem bym się po nich spodziewał i tego bym od nich oczekiwał. Z drugiej zaś strony fakt ten wcale, a wcale mnie nie zaskakuje – rozumiem wszakże, czemu tak się dzieje: natura ludzka ciągle przecież ta sama. Toż człowiek na przestrzeni wieków – co wiadomo nie od dziś – nic się nie przekształca, nie przemienia, nie polepsza: jego namiętności i chucie cały czas pozostają takie same, ciągle walczy on z tymi samymi przeciwnymi siłami o te same cnoty.

 Rzecz druga. Nazwałem wyżej wątki występujące w przywołanych fraszkach Kochanowskiego – choć, ośmielę się przypomnieć, nie bez zastrzeżenia – antyklerykalnymi. Skoro się jednak dłużej nad zagadnieniem zastanawiam, dochodzę do wniosku, że nie odpowiada mi takie ich zaklasyfikowanie, że takie ich zaszufladkowanie jest nieszczęśliwe – mało tego: niesłuszne. To, z czym się spotykamy w zacytowanych wierszach, w żadnym bowiem razie nie jest w najszczerszym moim przekonaniu antyklerykalizmem, ale jak najzdrowszą i pożądaną krytyką występków, jakich popełniania dopuszczali się w epoce Kochanowskiego, a i dzisiaj dopuszczają się duchowni, naturalnie, że nie wszyscy, a niektórzy. Owszem, taka lub podobna do tej krytyka może być składową postawy antyklerykalnej, lecz wcale być tak nie musi. Wydaje mi się nawet, że w przypadku czytanych tutaj fraszek jest wręcz odwrotnie: to znaczy, że krytyka nagannych zachowań duchownych w nich zawarta łączy się przedziwnie z jakąś sympatią dla przedstawicieli kleru. Dlatego, że nie ma w tych fraszkach – w moim przynajmniej odczuciu, choć niewykluczone, że bezzasadnym – żadnego piekącego, gorzkiego jadu, żadnej chyba nawet złośliwości pod adresem księży. Za to jest coś z empatycznej, wyrozumiałej życzliwości dla ludzkiej słabości, dla ludzkiej grzeszności.

Wreszcie kwestia trzecia. Krytyka, na której tu się koncentrujemy, jest znakomita: myślę o jej artystycznej, poetyckiej formie – aczkolwiek gdyby chcieć być precyzyjniejszym, to należałoby powiedzieć, że chodzi o coś więcej niż o samą tylko jej formę, wszak przepisane powyżej dziełka po prostu pomyślane i skonstruowane zostały w określony, genialny sposób, tak mianowicie, że to, co szlachetne i wysokie, sąsiaduje w nich z tym, co niskie i podłe, że to, co głębokie, łączy się w nich z tym, co płytkie i powierzchowne. Tak, literacka natura i kunsztowny charakter tej krytyki czynią ją krytyką urokliwą i czarowną, krytyką wyrafinowaną i wysublimowaną, krytyką, która dostarcza swemu odbiorcy swoistej przyjemności – w istocie, to doświadczenie przyjemności, także radości, byłoby tu dla mnie niezmiernie ważne. To wielki walor przedstawianej niniejszym krytyki księży, walor wcale w krytykowaniu duchowieństwa nieczęsty, który krytykę tę czyni w moim odbiorze – że się tak wyrażę – nadzwyczaj smaczną. Inny przykład tego właśnie osobliwego rodzaju krytyki kleru stanowi wyborny zbiór „Liber facetiarum” pióra Poggio Braccioliniego, włoskiego humanisty i historyka doby renesansu: dzieło dostępne jest od 2019 roku w wyśmienitym polskim przekładzie Ingi Grześczak pod tytułem „Opowieści ucieszne” – dlatego też, korzystając z okazji, do wakacyjnej, lekkiej lektury gorąco je Państwu na koniec tego mojego pisania polecam.

ks. Łukasz Libowski