Szymon Warsz stanął na dachu Islandii. To góra, na której można połamać sobie język i... zabłądzić na lodowym pustkowiu
Choć szczyt mierzy "zaledwie" 2110 m n.p.m., jest jednym z trudniejszych, na jakie było dane się wspiąć Szymonowi Warszowi.
Do projektu Korony Europy zalicza się wiele szczytów powyżej 3000 m n.p.m. Najwyższy szczyt Islandii nie jest aż tak wysoki, bo mierzy 2110 m n.p.m., ale odstrasza swoją nazwą i dostępnością. Po pierwsze trudna do wymówienia nazwa, czyli Hvannadalshnjúkur. Po drugie - dostępność, a raczej jej brak. Jest to jeden z najtrudniejszych szczytów projektu Korony Europy pod kątem logistycznym. Jest to wulkan. Podczas drogi wejściowej trzeba pokonać jego krater. Z racji panujących niskich temperatur krater ten jest całkowicie zasypany śniegiem, a więc trzeba pokonać kilka kilometrów po całkowicie płaskiej przestrzeni. My nazywamy ją pustynią lodową. W dodatku ciągle trzeba mieć na uwadze szczeliny, które stwarzają największe zagrożenie. Zabierzmy się zatem na najwyższy szczyt tej pięknej wyspy!
Ośmiu śmiałków
Na Islandię przylatujemy 1 maja w grupie 8-osobowej a wraz z nami Przemek z Raciborza, Justyna i Darek z Krakowa, Tomek z Katowic, Alek z Kępna i Michał z Wrocławia. Wypożyczamy auto z fenomenalnej polskiej wypożyczalni IcePole i pędzimy na południe kraju. Do podnóża góry docieramy po północy. Rozbijamy namioty i przed 1.00 idziemy spać. Wstajemy już o godzinie 4.30.
Noc okazała się całkiem ciepła, a z namiotów aż nie chce się wychodzić. Jednak jest to dzień ataku szczytowego, więc wszystko musi się odbyć jak w zegarku. Ogarniamy się, jemy śniadanie i przed 6.00 ruszamy w drogę. Startujemy z poziomu morza. Od wierzchołka dzieli nas 2 km w pionie i 13 km wędrówki w jedną stronę.
Lodowiec i chmury
Na szczyt nie prowadzi żaden szlak. Jest tylko ścieżka, która wyznacza drogę. Na początku jest ona bardzo wyraźna, więc idziemy sprawnie. Niebo od początku dnia jest zachmurzone. Już po kilkunastu minutach wędrówki wchodzimy w chmury. Przez cały czas przemieszczamy się po zastygniętej lawie, więc podłoże jest czarne i bardzo kruche. Powoli zaczyna się pojawiać śnieg, którego z kroku na krok jest coraz więcej. Nagle odwracamy się za siebie i podziwiamy widoki. Opuściliśmy pierwszą warstwę chmur, co jest bardzo dobrą informacją. Idziemy dalej. Już na wysokości 1000 m n.p.m. pojawia się lodowiec. Nie rozstaniemy się z nim przez najbliższe kilkanaście godzin. Podchodzimy nieco wyżej do ostatnich skał i wiążemy się linami. Krótka przerwa na posiłek i lecimy dalej. Po chwili wkraczamy w drugą warstwę chmur, która towarzyszyć nam będzie już do samego wierzchołka. Na ten szczyt powinno się wchodzić tylko w okresie: kwiecień - czerwiec, ponieważ latem szczeliny na lodowcu są zbyt duże, aby można było je przekroczyć.
Mózg zaczyna wariować
Idziemy wyżej i wyżej. Zaczynamy odczuwać zmęczenie. W końcu docieramy do słynnego krateru wulkanu. Niestety, ale pozornie płaska i łatwa przestrzeń jest dla nas największym wyzwaniem. Nie widzimy żadnego koloru, oprócz białego. Wszystko, dosłownie wszystko jest białe. Mózg zaczyna wariować. Chcemy iść prosto, a po chwili okazuje się, że spotykamy się z własnymi śladami, a więc zrobiliśmy ósemkę.
Po kilku godzinach odnajdujemy lekko widoczny ślad Polaków, którzy na szczycie byli 3 dni temu. Ślad był, ale żeby go nie zgubić to trzeba było bardzo wytężyć wzrok. GPS na początku nam wariuje, potem jest lepiej. Pokonujemy krater i mamy dużą obsuwę czasową. Na szczęście dzień na Islandii w maju jest długi, więc nadal czas jest w miarę ok. Pozostaje nam ostatnie 300 m w pionie do szczytu. Nadal jest całkowite zachmurzenie, ale zaczynamy iść pod górę, więc mamy punkt odniesienia.
Na dachu Islandii
Pojawiają się szczeliny. Są one jeszcze stosunkowo małe (ok. 1 m), więc przekraczamy je w miarę sprawnie. Dalej to już tylko polegamy na naszym GPS. Jesteśmy już coraz bliżej szczytu. Ostatnie kilkaset metrów i tam powinniśmy być. Nagle jedna osoba z naszej ekipy - Alek wpada w szczelinę. Na całe szczęście tylko do pasa, więc umiał samemu z niej wyjść. Jednak był to zastrzyk adrenaliny dla całego zespołu. Niedługo później zdobywamy Hvannadalshnjúkur. Jest około -10 stopni Celsjusza.
Wędrówka na szczyt zajęła nam 10 godzin. Odczuwamy ogromną radość. Cała ekipa osiągnęła "dach" Islandii.
Chwile grozy
Zaczyna coraz mocniej wiać i sypać. Naszych śladów już w ogóle nie widać. Docieramy do szczelin, więc mamy punkt odniesienia. Potem ponownie krater. Podczas trasy wejściowej wielu rzeczy się nauczyliśmy, więc teraz już wiemy jakich błędów nie popełniać. Przez krater idziemy całkiem sprawnie. W końcu zaczynamy zejście. Wiatr wieje już z prędkością 60km/h i jest dokuczliwy. Sypie coraz mocniej. Nadal nic nie widzimy, ale wiemy, że należy schodzić w dół. Nagle tata wpada w jedną szczelinę (do pasa), podnosi się, a po chwili wpada w kolejną. Na szczęście duży plecak skutecznie zahamował głębszy upadek.
W końcu opuszczamy lodowiec. Śnieg zamienia się w deszcz. Jednak po chwili i on przestaje padać. Na zakończenie dnia mamy całkiem ładne widoki. Widzimy ocean. Widzimy inne góry. Jesteśmy już blisko parkingu. Do samochodów szczęśliwie całą grupą docieramy o 21.00. Cała wędrówka trwała 16 godzin. Z tej wyprawy bardzo dużo wynieśliśmy. Jesteśmy wycieńczeni, ale usatysfakcjonowani. Był to dla nas jeden z najtrudniejszych szczytów projektu. Jak widzicie, wysokość góry w tym przypadku nie gra żadnej roli. Na pewno ta wyprawa zostanie nam w głowie przez długie lata.
Cała wyprawa będzie dostępna w serwisie YouTube na kanale Szymon Warsz - Szlakiem w nieznane. Zapraszam do wspólnego podróżowania! Instagram: szymonwarsz.pl
Szymon Warsz