Jak powstał BIT, legendarny sklep komputerowy w Raciborzu? Rozmawiamy o tym z Ryszardem Szramkiem
O komputerowym boomie lat 90., powodach, dla których można było gryźć przedsiębiorców i klientach, którzy zawsze mają rację z Ryszardem Szramkiem – współwłaścicielem firmy BIT rozmawia Katarzyna Gruchot.
– Jak to się stało, że zainteresowała pana właśnie ta branża?
– Interesowałem się chemią, elektroniką, fotografią, a na koniec przyszły komputery. To było moje życiowe hobby, które stało się moim zawodem i sposobem na życie. Wcześniej byłem prezesem Gminnej Spółdzielni w Rudniku, a potem dyrektorem Spółdzielni Rzemieślniczej „Piast”. Zdobyte doświadczenie przydawało się w późniejszej działalności, ale niestety zawsze miałem problem z wyceną własnej pracy.
– Kiedy pojawił się w pana domu pierwszy komputer?
– To była końcówka lat 80. Miałem już wtedy prywatne konto w banku i książeczkę czekową. Pojechałem z żoną syrenką do Wodzisławia, gdzie był jedyny w okolicy komis. Wybraliśmy Atari, na które wystawiłem czek bez pokrycia, bo pieniądze z wypłaty miały dopiero na moje konto wpłynąć. Wracając z zakupów zabraliśmy ze sobą po drodze mojego szwagra Piotra Palczewskiego. Był ode mnie dużo młodszy, interesował się komputerami, sporo o nich czytał i opowiadał, więc miałem nadzieję, że wszystko pójdzie sprawnie. W domu nieźle się natrudziliśmy, ale okazało się, że sprzęt nie działa. Na szczęście żona, która była nauczycielką, przypomniała sobie o swoim uczniu, Tomku Sokołowskim, który miał już komputer. Przywieźliśmy go do naszego mieszkania na Żorską i on w kilka minut wszystko podłączył. Potem został naszym pracownikiem.
– Co się zmieniło w życiu Szramków?
– Niesamowite było to, że z mechanicznych fliperów, którymi bawiły się moje dzieci, przeszliśmy do gier elektronicznych, które fascynowały też dorosłych. To były czasy kwitnącego „piractwa”. Żeby śledzić wszystkie nowinki techniczne jeździliśmy na giełdę w Katowicach, gdzie wymienialiśmy się, albo kupowaliśmy przede wszystkim gry komputerowe, ale też sprzęt. Doszliśmy wtedy do wniosku, że takie giełdy można też organizować w Raciborzu. Zajął się tym mój przyszły wspólnik Piotrek Palczewski. Robił je na korytarzach Szkoły Podstawowej nr 1, gdzie dołączałem do niego z komputerem.
– I z tej wspólnej pasji zrodziła się firma?
– W 1989 roku założyłem w domu działalność gospodarczą określaną jako bytowa, więc nie musiałem jej zgłaszać do urzędu skarbowego. Wtedy powstała jednoosobowa firma z nazwą BIT, a pierwszą fakturę, którą mam do tej pory, wystawiłem Spółdzielni Mieszkaniowej Nowoczesna. Przy ul. Szkolnej otworzyłem sklep, w którym pracował mój szwagier. Dwa lub trzy razy w tygodniu jeździliśmy do Katowic i Wodzisławia po komputery i akcesoria. W 1991 roku przekształciłem firmę w spółkę, w której moim partnerem stał się Piotr Palczewki. Przenieśliśmy się do lokalu przy ul. Browarnej, gdzie był sklep, a serwis mieliśmy w wynajmowanym parterze domu przy Królewskiej.
– To były dobre czasy dla biznesu?
– To był boom. Ustawa Wilczka i Plan Balcerowicza dawały nam dużą swobodę działalności gospodarczej. Prywatni przedsiębiorcy zarabiali naprawdę świetnie, a urząd skarbowy nie bardzo mógł nas gryźć i kontrolować. Z czasów PRL-u dokładnie pamiętam podejście tej instytucji do prywatnych podatników. Jako dyrektor Spółdzielni „Piast” wielokrotnie rozmawiałem z rzemieślnikami, którzy opowiadali co pracownicy US potrafią robić. Gdy sam stałem się przedsiębiorcą miałem porównanie. Przychodziłem do fantastycznej urzędniczki pani Kocjan, a ta w odpowiedzi na pytanie, czy spotka mnie kara, bo się pomyliłem pytała: panie Szramek, czy w wyniku błędu nastąpiło zmniejszenie należności Skarbu Państwa? Jeśli nie, to nie ma się pan czego obawiać. Wszystko było pięknie do czasu, gdy wiceminister finansów Witold Modzelewski wprowadził w lipcu 1993 roku ustawę o akcyzie i VAT. Każde spóźnienie, każda pomyłka to była kara. Zaczęto ścigać przedsiębiorców. Nagle wróciło władztwo skarbówki nad podatnikami.
– Nie zabiło to jednak w panu ducha przedsiębiorczości, bo firma nadal rozwijała się. Kiedy przenieśliście się do kamienicy przy Chopina?
– Dowiedzieliśmy się, że przy ul. Chopina 13 jest miejski lokal, który już dwa razy nie znalazł nabywców. Zbiegło się to w czasie z podniesieniem nam opłat przez właścicielkę budynku przy Królewskiej. Zgłosiliśmy się do ówczesnego wiceprezydenta Adama Hajduka i po długich negocjacjach udało nam się dojść do porozumienia. Za rozsądną cenę staliśmy się właścicielami 175 mkw. w samym centrum Raciborza. Lokal był przeznaczony do generalnego remontu, który miał się rozpocząć jeszcze zimą, a skończyć w czerwcu 1997 roku. Niestety nasz wykonawca Grzegorz Kampka nie zdążył i powódź zastała nas na Królewskiej.
– Ponieśliście duże straty?
– Nie tylko my, ale i spora część raciborzan. Ludzie stracili sprzęt i chcieli go jak najszybciej odzyskać, więc nastąpił taki boom na rynku, że nawet nie mieliśmy czasu na załatwienie odszkodowania. Dopiero dwa lata po powodzi zaciągnęliśmy w Banku Spółdzielczym kredyt, który był w połowie umarzany. Jesienią 1997 roku przeprowadziliśmy się na Chopina. Hucznego otwarcia nie było, bo ja się już wcześniej przekonałem, że im dalej od władzy i oficjeli, tym lepiej.
– Kto wpadł na pomysł, by oprócz sklepu funkcjonowała też kawiarenka internetowa?
– Mieliśmy dwa osobne pomieszczenia, jedno z lewej a drugie z prawej strony od wejścia, więc postanowiliśmy to drugie właściwie spożytkować. Pomysł nie był nowy, bo takie kawiarenki pojawiały się już w większych miastach. Internet stawał się coraz bardziej popularny, ale nie był ogólnodostępny. Mieliśmy najszybsze łącze w Raciborzu, za które płaciliśmy Telekomunikacji 2 – 3 tysiące miesięcznie, a za godzinę korzystania z internetu braliśmy 3, 4 złote. Na początku mieliśmy osiem stanowisk komputerowych, z czasem było ich dwanaście. Jak w każdej kawiarence, może było się tu napić kawy, herbaty lub zjeść jakieś proste danie typu zapiekanka. Ponieważ internet był czymś nowym i nie każdy wiedział jak z niego korzystać, w Cybarze zatrudniliśmy konsultantów społecznych, którzy byli wolontariuszami i uczniami tutejszych szkół. Oni tłumaczyli jak to działa, ale i mogli za darmo korzystać z internetu. Przewinęło się przez nasz Cybar sporo zdolnych, młodych ludzi. Jednym z tych wolontariuszy był dzisiejszy stomatolog Szymon Frydrych.
– Jak układała się wtedy współpraca z mediami?
– Jeszcze przed powodzią ogłaszaliśmy się w „Nowinach Raciborskich”, a do naszych pierwszych spotów reklamowych w radiu Vanessa śpiewała Ania Wyszkoni. Mieliśmy też konkurs dla słuchaczy, który polegał na tym, że jeśli zadzwoniło się do radia i odpowiedziało poprawnie na pytanie związane z branżą komputerową to można było u nas wygrać karty graficzne, muzyczne, czy joysticki. Sam układałem do tego konkursu pytania i to cieszyło się ogromną popularnością. Po pewnym czasie zaczęli dzwonić ci sami młodzi ludzie, którzy lubili się swoją wiedzą na antenie chwalić. Był wśród nich Krzysztof Świderski, który skończył potem studia informatyczne i pracuje dziś w Raciborzu.
– Jak znajdował pan wykwalifikowanych w branży komputerowej pracowników?
– Zazwyczaj zgłaszali się sami. To byli samoucy – pasjonaci, którzy kochali świat komputerów. W sklepie pracowali Romek Lenort, Grzesiek Zieliński, Tomek Sokołowski, mój syn Mariusz i Grażyna Brocka, a w kawiarence Agnieszka Pawłowska i Urszula Mazur. Cybar był czynny od 9.00 do 20.00 więc dziewczyny pracowały po 12 godzin, a potem miały dwa dni wolne. Żeby być na czasie, dystrybutorzy sprzętu organizowali nam w Katowicach lub Warszawie szkolenia. To było ciekawe, bo spotykali się na nich ludzie z tej samej branży i wymieniali doświadczeniem i pomysłami. Dodatkowo ci, którzy mogli się wykazać dobrą sprzedażą zostawali nagradzani atrakcyjnymi wycieczkami. Mnie udało się dwa razy. Dystrybutor OKI zaprosił mnie na 10-dniową wycieczkę raz do Meksyku i raz do Wenezueli.
– Jak supermarkety wpłynęły na działalność BIT-u?
– Wbrew temu co się mówi to nie ceną z nami wygrywali. Ludzie zachłysnęli się centrami handlowymi i zaczęli traktować wyjścia na zakupy jak rodzaj rozrywki dla całej rodziny. Jechali w niedzielę na zakupy i mamusia kupowała buty, córka kurtkę, a tatuś przy okazji brał drukarkę. Z powodów ekonomicznych nie mieliśmy też takiego wyboru asortymentu jak miały markety. Oni wygrywali godzinami pracy, my fachową pomocą i obsługą. Mieliśmy doświadczenie i wiedzę, ale to przestało już wystarczać.
– Czy po 30 latach działalności zadaje sobie pan nieraz pytanie, czy warto było się angażować właśnie w tę branżę?
– Nie żałuję żadnych wyborów. Gdybym jeszcze raz miał podjąć się tego wyzwania, nie zawahałbym się, ale mając tę wiedzę co dzisiaj popełniłbym na pewno mniej błędów. Przede wszystkim przyjąłbym zasadę, że klient ma zawsze rację. Niepotrzebnie wdawałem się w dyskusje i irytowałem ludzi. Wyjaśnię to na przykładzie. Pani prosi o tuner. A jaki? – pytam. No, do drukarki. Proszę panią, tuner to jest radiowo-telewizyjny, a pani zapewne chce toner. No to niech będzie toner – odpowiada. A do jakiej drukarki? – zadaję kolejne pytanie i widzę, że jest już na mnie wściekła, ale odpowiada, że do HP. Na to ja, że mam dziesięć tonerów do drukarek HP. Dzwoni do córki i okazuje się, że potrzebuje cartritge z atramentem. Zdarzało się, że próbując rozwiązać problem udowadniałem ludziom niekompetencje, a tego nie wolno robić. Byłem dobrym fachowcem, ale słabym sprzedawcą. Dziś jestem już na emeryturze, ale prowadzę jeszcze jednoosobową firmę zajmującą się obsługą informatyczną firm. Zatoczyłem więc koło i wróciłem do korzeni. Dopóki będę potrzebny, będę to robić.