Cieszymy się, że was mamy [SOLIDARNI Z UKRAINĄ]
Z Oleksiejem Doroszko – Ukraińcem związanym z Raciborzem i Rydułtowami – o sytuacji, w której znaleźli się jego rodacy rozmawia Katarzyna Gruchot.
– W 2014 roku ubiegał się pan w Polsce o status uchodźcy. Co pana do tego skłoniło?
– Nigdy nie myślałem, że kiedykolwiek będę musiał opuścić swój kraj. Skończyłem studia licencjackie z teologii w Moskwie, potem obroniłem pracę magisterską w Kijowie i razem z żoną, która skończyła psychologię, budowaliśmy swoją przyszłość w Doniecku. Ja zostałem dyrektorem firmy prawniczej, a ona była wychowawczynią w przedszkolu. Wiodło nam się dobrze, za 40 tysięcy dolarów kupiliśmy nowe dwupokojowe mieszkanie, gdzie przeprowadziliśmy się z dwójką dzieci. Urządziliśmy je i zdążyliśmy się nim nacieszyliśmy przez dziewięć miesięcy. Potem było tzw. „referendum”, w którym to niby nasza ludność zadecydowała o autonomii. Jak wkroczyło rosyjskie wojsko to się zaczęła masakra. Wiedziałem, że musimy uciekać i wybrałem Polskę.
– Jak wyglądały wtedy procedury starania się o status uchodźcy?
– Na granicy, w obecności tłumacza, musieliśmy wypełnić protokół i odpowiedzieć na wiele pytań. Zabrano nam paszporty, a otrzymaliśmy tymczasowe zaświadczenia tożsamości cudzoziemca. Trafiliśmy do ośrodka dla uchodźców w Białej Podlaskiej, skąd po dwóch tygodniach skierowano nas do ośrodka w Zgierzu. Tam napisaliśmy wniosek o pozwolenie na samodzielne zamieszkanie. Dostawaliśmy wtedy 375 złotych miesięcznie na osobę, więc mogliśmy coś wynająć. Czekaliśmy na przyznanie nam statusu uchodźcy, ale wtedy były zupełnie inne procedury, bo nie było nas tak wielu.
– Udało się?
– Niestety nie. Musieliśmy wracać na Ukrainę, choć nie bardzo mieliśmy gdzie. Zatrzymaliśmy się u teściów w Mariupolu. W 2016 roku przyjechałem do Raciborza, gdzie ściągnąłem rodzinę. Zamieszkaliśmy najpierw w Kościele Zielonoświątkowym, a potem jedna z rodzin udostępniła nam swoje mieszkanie, gdzie musieliśmy opłacać tylko czynsz. Od pięciu lat jesteśmy na pobycie czasowym, ale żeby go otrzymać musiałem spełnić pewne warunki. Przede wszystkim musieliśmy mieć pracę i odpowiednie zarobki. W tej chwili to minimum 600 złotych netto na każdego członka rodziny.
– W czwartek dowiedział się pan o wojnie, a w sobotę już pan był na polsko-ukraińskiej granicy. Jaką pan tam zastał sytuację?
– Byłem naprawdę zaskoczony tym, jak sprawnie to wszystko zorganizowano. Wszędzie pojawiali się wolontariusze, ludzie organizowali ciepłe posiłki, ubrania, transport. Jestem bardzo wdzięczny narodowi polskiemu za okazaną pomoc. W punkcie straży granicznej wszystkich przekraczających granicę rejestrowali. Ci, którzy mieli w Polsce rodzinę lub znajomych, do których mogli się udać, podawali ich adresy. Reszta czekała na przydział miejsca, do którego trafi. Ludzi było tak dużo, że musieli czekać od 10 do 15 godzin.
– Czy to prawda, że po przyjeździe do miejsca docelowego Ukraińcy mają 15 dni na zarejestrowanie się?
– To nie do końca tak jest. Byłem w raciborskiej placówce straży granicznej i oni powiedzieli, żeby się tym teraz nie martwić. W tej chwili wszyscy czekają na wprowadzenie przepisów dotyczących uchodźców z Ukrainy. Mają one zapewnić im „czasową ochronę” na terenie państw Unii Europejskiej z dostępem do rynku pracy, służby zdrowia, edukacji i świadczeń socjalnych. Wtedy będzie dokładnie wiadomo gdzie i kogo należy rejestrować.
– Myśli pan, że to rozwiąże wszystkie problemy?
– Na pewno nie. Zastanawiam się nad tym, kto będzie korzystał z tego rynku pracy, jeśli do Polski przyjeżdżają przede wszystkim kobiety w ciąży, z małymi dziećmi oraz seniorzy. Moi teściowie, którym udało się uciec z Mariupola mają 73 lata i 70 lat. Szwagier mógł tu przyjechać z żoną i dwójką małych dzieci tylko dlatego, że mają 6-letniego synka z porażeniem mózgowym. Do jakiej oni pójdą pracy? A jeśli nie pójdą to z czego będą się utrzymywać? Mieszkamy teraz w dziesięć osób i jest dobrze, bo nikt nie strzela i nie spadają bomby. Ale wszyscy martwimy się jak będzie dalej. Na razie po prostu trzeba czekać.
– Czy osoby przyjmujące pod swój dach uchodźców otrzymują jakąś pomoc finansową?
– Zadzwoniłem do moich kolegów Polaków i oni chętnie włączyli się w pomoc. Przywieźli łóżko piętrowe, materace, a jeśli chodzi o żywność, chemię czy środki czystości to ludzie przynoszą je do magazynu przy Cecylii 7, gdzie możemy zaopatrywać się na bieżąco w to, co jest nam potrzebne. To są wszystko oddolne inicjatywy. O jakiejś pomocy socjalnej z instytucji na razie nikt nic nie wie.
– Jak wygląda pomoc medyczna?
– Mieliśmy taki przypadek, że do Raciborza trafiło z Mariupola 1,5-roczne dziecko, które urodziło się z cukrzycą. Potrzebowało pilnie insuliny, więc zgłosili się z prośbą o wypisanie recepty do jednej z przychodni. W rejestracji okazało się że bez numeru pesel i bez ubezpieczenia nie da się tego załatwić. Dzwoniliśmy do śląskiego NFZ, gdzie poinformowali nas, że wystarczy stempel wjazdu w paszporcie biometrycznym. Problem w tym, że nie wszyscy na Ukrainie takie paszporty mają, a to dziecko wjechało do Polski na podstawie aktu urodzenia. Pomogła nam jedna z Polek, która wstawiła się za nami i w końcu załatwiła receptę. Oni mieli dużo szczęścia, że na nią trafili, ale czy inni też będą mieć takie szczęście?
– Wróci pan jeszcze na granicę?
– Osobiście już nie, ale zorganizowałem kilka busów, które będą jeździć po kolejnych uchodźców. Mamy grupę na Facebooku i WhatsAppie, na której wymieniamy się informacjami. Pomagają Polacy oraz mieszkający tu Ukraińcy i Białorusini. Dzięki Kościołowi Zielonoświątkowemu, ludzie udostępnili uchodźcom 20 miejsc noclegowych w Kietrzu i 50 w Ustroniu.
– Myśli pan, że ta pomoc będzie trwała długo?
– Mieszkam tu już sześć lat i wiem, że Polacy są otwarci i chętni do pomocy, ale wiem również, że ich możliwości kiedyś się skończą. Kiedy przyjechałem do Raciborza w 2016 roku, najważniejszą rzeczą było znalezienie pracy. Zawsze byłem niezależny finansowo i dobrze radziłem sobie w życiu. Wiedziałem, że do branży prawniczej nie wrócę, więc zacząłem od magazyniera w spółce Hermon. To była prosta fizyczna praca, ale przyjęli mnie bardzo dobrze. Żona przepracowała w Ramecie cztery lata jako tapicer. W Europie trzeba pracować i to wszyscy muszą zrozumieć.
– Czy pana rodacy myślą o powrocie do kraju, czy może będą chcieli zostać w Polsce?
– Wielu z nich zostawiło tam swoich bliskich i swoje domy. Najtrudniej jest tym najstarszym. Mój teść ma w Mariupolu 93-letnią matkę, która nie mogła podróżować, siostrę i brata. Teściowa zostawiła siostrę. Nie mają już z nimi nawet kontaktu telefonicznego. Nie wiedzą co się dzieje i bardzo to przeżywają. Na pewno młodym jest łatwiej podejmować takie decyzje, niż starszym, ale teraz nikt nie wybiega w przyszłość. W tej chwili pracuję w Rydułtowach w biurze firmy zatrudniającej obcokrajowców. Załatwiam im różne zezwolenia, pomagam przejść przez biurokrację. Jestem więc trochę bliżej tego, co robiłem w Doniecku. Dzięki tej pracy poznałem dokładnie przepisy dotyczące statusu uchodźcy i wiem, że przejście przez tę całą procedurę wcale nie jest takie łatwe. Nigdy nie przyszłoby mi do głowy, że w XXI wieku, w Europie może dojść do takiej sytuacji. Od Polski teraz bardzo dużo zależy i my się cieszymy, że was mamy.
Każdy może pomóc
Do magazynu Kościoła Zielonoświątkowego przy ul. Cecylii 7 w Raciborzu można dostarczać wodę, napoje, żywność o długiej przydatności do spożycia, owoce, warzywa. Wszystkie produkty na bieżąco przekazywane są uchodźcom. Kontakt do koordynatorki: Marina tel. 510 176 557.