Wojna w Ukrainie. Kiedy bronią staje się prawda [REPORTAŻ]
Spotykamy ich od lat w sklepach, mijamy na ulicach i poznajemy po charakterystycznym wschodnim akcencie, ale dopiero teraz zrozumieliśmy, że każdy z naszych ukraińskich sąsiadów nosi w sobie jakąś smutną historię. Niektórzy zdecydowali się nimi podzielić z czytelnikami „Nowin Raciborskich”
Wierzę, że przyjaciele nas nie zostawią
Lena nie potrafi powstrzymać łez. W Ukrainie zostawiła dom i najbliższych. Budynek ocalał, ale jaki los czeka tych, którzy pozostali w mieście zdobytym przez Rosjan? Na położony w południowo-wschodniej części kraju Melitopol ruszyła 19. Woroneżsko-Szumlińska Dywizja Zmechanizowana, która uderzyła z Krymu. Oglądam zdjęcie, na którym wjeżdża do miasta i film, jak ostrzeliwuje tutejszy szpital. Przysłał je mąż Leny, który razem z córką, zięciem, synową i czwórką wnucząt został odcięty od reszty świata. Zięć nie został zmobilizowany tylko dlatego, że jest kombajnistą, a ktoś kto potrafi zebrać zboże na chleb jest dla każdej gospodarki bardzo ważny. Mąż mógł się już cieszyć emeryturą, ale jak się tu cieszyć, gdy tych pieniędzy nie wystarczało nawet na skromne życie? Rozwiązaniem była praca w Polsce, którą Lena rozpoczęła trzy lata temu. Nie przypuszczała nawet, że opuszczenie kraju może za sobą nieść takie konsekwencje.
W Melitopolu przygotowywano się na ewentualny atak ze strony Rosji już wcześniej. W szkołach wprowadzano zajęcia z przysposobienia obronnego, na których dzieci dowiadywały się jak reagować na odgłos syreny, czy gdzie się udać w razie nalotu, ale dla młodych ludzi wojna, którą znali tylko z filmów, była dość abstrakcyjnym pojęciem. Chyba nikt nie wierzył w tak czarny scenariusz. Chociaż nie działa internet, kontakt z najbliższymi zapewniają telefony komórkowe. Wysyłane WhatsApem informacje, filmy i zdjęcia są dokumentem tego co się dzieje na Ukrainie i dowodem na to, że wysyłający jeszcze żyje. Gdy Rosjanie wjeżdżali do miasta ostrzeliwali szpitale, szkoły, przedszkola i wszędzie wieszali swoje flagi. Po tym jak w wyniku działań wojennych ucierpiała elektrownia, na wiele godzin mieszkańcy zostali odcięci od prądu. Lena opowiada, że żołnierze zajęli wojskowe biuro rekrutacyjne i rozstrzelali pracujących tam młodych chłopców. – Nie mogę tego zrozumieć, ale wierzę, że Putin tą krwią Ukraińców się w końcu zadławi – mówi płacząc. Ma nadzieję, że tragedia jej rodaków kiedyś się skończy i będzie mogła wrócić do domu.
Lena ma 55 lat i pierwszy raz do Polski przyjechała trzy lata temu. Dziś w Raciborzu pracuje też jej 35-letni syn Mikołaj, który w Melitopolu zostawił żonę i dwójkę dzieci. Nawet gdyby chcieli, nie mogą już wrócić na Ukrainę. – Całym sercem i wszystkimi myślami jesteśmy z naszymi bliskimi. Dostajemy dużo wsparcia od znajomych z Polski. Dzwonią i pytają jak mogą pomóc i to jest dla nas bardzo ważne. Rosjanie też wyszli na ulice i pokazali, że nie chcą tej wojny. To cieszy, ale od razu wszyscy zaczęli pisać: wy nie znajetie szto s nimi, bo przecież ludzie, którzy się sprzeciwiają Putinowi znikają. Wierzę w Boga i modlę się, żeby nasi przyjaciele z Unii Europejskiej nie zostawili nas samych. Dzisiaj jest Ukraina a po niej będzie Litwa, Łotwa i Polska. Ktoś musi to zatrzymać – podsumowuje Lena.
Dobro zawsze powraca
Anna doskonale pamięta swój pierwszy wyjazd do Polski. Jechała do pracy we Wrocławiu, ale utknęła na granicy z niedziałającym telefonem i jednym banknotem 20-złotowym w kieszeni. Była czwarta rano, a ona siedziała na przystanku i nie wiedziała jak ma dać znać pośrednikowi, że jest już w Polsce. Próbowała prosić o pomoc przechodniów, ale nikt jej nie rozumiał, bo po polsku nie znała ani jednego słowa. Przepłakała kilka godzin i nagle podeszła do niej kobieta pytając co ją trapi. Cierpliwie poczekała, aż powoli opowie jej swoją historię, po czym wyciągnęła telefon komórkowy, skontaktowała się z pośrednikiem, podzieliła się z Ukrainką swoimi kanapkami i dwie godziny czekała razem z nią na busa. Tak się zaczęła przygoda Anny z Polską i Polakami, o których nigdy nie powie złego słowa. Wierzy, że w każdym kraju można spotkać dobrego człowieka i w każdym znajdzie się ten zły. Ale takiego nieuzasadnionego zła, jakiego doświadcza jej naród z strony Putina nie była w stanie sobie wyobrazić.
Rozmawiamy w drodze do kościoła, bo Anna chce poprosić księdza o modlitwę za swoją rodzinę i Ukraińców. W Raciborzu mieszka od sześciu lat. Ściągnęła tu męża i córkę, która wyszła za mąż za Polaka i mieszka teraz w Kietrzu. Druga córka i mama zostały w Odessie. Dzwoni do nich co godzinę i nie śpi od czwartku. Strach o życie i zdrowie najbliższych jest ogromny, ale Anna wierzy, że jej rodacy przed żadnym wyzwaniem się nie ugną. Ona sama sięgnęłaby po broń, gdyby była w kraju i zna wiele odważnych kobiet i mężczyzn, którzy sami zgłaszali się do wojenkomatów czyli wojskowych biur rekrutacyjnych. – Jak Wołodymyr Zełenski został prezydentem Ukrainy, wielu pisało o nim, że to błazen i komediant. A on jest prawym i nieugiętym człowiekiem. Nie pozwolił na to, byśmy mieli taki marionetkowy rząd, jak na Białorusi i sprzeciwił się Rosji. To jego chce zniszczyć Putin, bo myśli, że jak zabije Zełenskiego, to razem z nim umrze duch walki. Ale ja wierzę w Ukrainę i wierzę, że nas nikt nie powstrzyma. Jestem dumna z prezydenta, za którego będę się modlić – mówi Anna.
Czuję, że muszę działać
Oleksiej przyjechał do Polski z żoną i dwójką dzieci w 2014 roku. 35-letni prawnik i 29-letnia psycholożka zostawili dorobek swojego życia i musieli uciekać z zajętego przez separatystów Doniecka. Spędzili dwa tygodnie w Białej Podlaskiej, gdzie znajdował się obóz dla uchodźców, a potem trafili do drugiego ośrodka w Zgierzu. W Raciborzu znaleźli się za sprawą przyjaciela Igora Biskupskiego, który mieszkał tu wtedy od czterech lat. W listopadzie przyjął ich prezydent Lenk i zaproponował pomoc. Niestety, statusu uchodźców nie otrzymali, więc po kilku miesiącach musieli wracać na Ukrainę. Zatrzymali się w Mariupolu, gdzie mieszkali teściowie Oleksieja. W sierpniu 2016 roku cała rodzina wróciła do naszego miasta i tym razem pomogli im członkowie Kościoła Zielonoświątkowego, którzy znaleźli dla nich lokum.
Po sześciu latach życia w Polsce Oleksiej, który dla polskich przyjaciół jest po prostu Olkiem, mówi doskonale po polsku. Zna oczywiście perfekt rosyjski i ukraiński. Gdy skontaktowałam się z nim w piątkowy wieczór, właśnie pakował się przed wyjazdem. Wziął w pracy kilka dni urlopu i postanowił, że uda się tam, gdzie znajomość trzech języków przyda się najbardziej, czyli na polsko-ukraińską granicę. Chce pomagać rodakom w załatwieniu wszystkich niezbędnych procedur, bo wie jak ważna jest taka pomocna dłoń w pierwszych chwilach po opuszczeniu kraju, zwłaszcza targanego wojną.
Po dramatycznych doniesieniach o tym, co dzieje się na Ukrainie, od razu postanowił sprowadzić do Polski swoich najbliższych. Teściom udało się dotrzeć z Mariupola do centralnej Ukrainy, ale jego dwaj bracia zostali w Doniecku, z którego nie ma szans przedrzeć się do granicy z Polską. Olek wierzy jednak w to, że na granicy dowie się czegoś więcej o sposobach na wydostanie się z Ukrainy i że tę wiedzę dobrze spożytkuje.
Bezsilność jest nie do zniesienia
Aldona Krupa-Gawron chwyciła za telefon, gdy tylko dowiedziała się o napaści Rosjan na Ukrainę. Ma tam wielu przyjaciół z zespołów tańca folklorystycznego, z którymi współpracuje od lat. W lipcu mieli się zatrzymać u nich w drodze na festiwal w Gruzji. Członków zespołu „Barwiniok” z ukraińskiej Winnicy poznała w 2016 roku podczas festiwalu w Rumunii. „Raciborzanie” dwukrotnie gościli ich na festiwalu „Śląska – Kraina Wielu Kultur” i dwukrotnie byli gośćmi „Barwinioka”. Kierownik tego zespołu Piotr Bojko utknął w Egipcie, gdzie pojechał z żoną na wykupione im przez syna wczasy. Musieli się wykwaterować z hotelu, ale utknęli na lotnisku, bo nie mogą się dostać z powrotem na Ukrainę.
W najgorszej sytuacji znaleźli się jednak tancerze i pracownicy kijowskich „Słowianeczek”, którzy również gościli na raciborskim festiwalu. Rodzice, próbując ratować dzieci przed rzezią ze strony Rosjan, wpakowali je do jednego samochodu, do którego wlali resztki benzyny z wszystkich innych i wysłali w kierunku Lwowa. – Rozmawiałam z Natalią, która jest choreografem tego zespołu. Razem z mężem Andriejem, solistą Zespołu Wirskiego, każdą noc spędzają w metrze, bo tylko tam mogą się schronić przed bombami. Zostali bez środków do życia, a my nie wiemy jak im pomóc, bo wydostanie się, albo przekazanie czegokolwiek do oblężonego Kijowa jest teraz niemożliwe – opowiada Aldona Krupa.
Jej kolejna znajoma – Galina, która prowadzi w Iwanofrankowsku zespół „Galicka Wiesiełka” została w mieście z córką Olą. Mąż zmarł, a syna i zięcia zmobilizowali. Galina była świadkiem jak nad ich domem przelatywały pociski skierowane na lotnisko i jak Rosjanie detonowali magazyny paliwowe. Zostały same, ale dostały broń i przeszły krótkie szkolenie jak jej używać. Będą bronić Ukrainy i są gotowe przyjąć do siebie Natalię wraz z jej rodziną. Taką dobrą wiadomością Aldona kończy ze mną piątkową rozmowę. W sobotę informuje, że rodzina Natalii jest już spakowana i gotowa na wyjazd, ale jakiś snajper ostrzeliwuje każdego mieszkańca, który próbuje opuścić blok. Ukrywają się więc w piwnicy budynku wraz z malutkimi wnukami i biletami na pociąg, który ma jechać do Iwanofrankowska 28 lutego. – Nawet gdyby jakimś cudem udało się dotrzeć na dworzec, to tam też nie jest bezpiecznie, bo Rosjanie wzięli go sobie za cel. Tym celem nie jest jednak budynek tylko cywile, którzy próbują wydostać się z miasta. Zastanawiam się nad tym, co ci rosyjscy żołnierze biorą, skoro bez powodu potrafią strzelać do bezbronnych kobiet, dzieci, czy ludzi starszych. Kiedy rozmawiam z moimi ukraińskimi przyjaciółmi, czuję się bezsilna, bo naprawdę nie wiem jak mogłabym im pomóc, ale na pewno nie będę bezczynnie czekać – podsumowuje.
Katarzyna Gruchot