Mam na imię Jadwiga. Byłam żoną alkoholika
Na początku nie zdawała sobie sprawy z tego, że wyszła za mąż za osobę uzależnioną. Prawda docierała do niej z każdym dniem, którego rytm wyznaczał wypijany przez niego alkohol. Walczyła nie tylko z alkoholizmem męża, ale i z bezsilnością organów państwa, na których pomoc nie mogła liczyć. Ratunek znalazła w poradni, gdzie trafiła na terapię dla współuzależnionych. Dopiero tam zobaczyła jak wiele jest w Raciborzu kobiet takich jak ona.
Jak nie bije, nie ma sprawy
Jadwiga nie zakochała się w przyszły, mężu od pierwszego wejrzenia i nie wyszła za niego z powodu wielkiej miłości. Kierowała nią raczej chęć wyrwania się z dysfunkcyjnego domu, w którym tkwiła już za długo. Chłopak poznany podczas wyjazdu do koleżanki był sympatyczny, przedsiębiorczy i dość dużo pijący, ale nie widziała w tym problemu. – W moim rodzinnym domu było zawsze dużo alkoholu, ale nikt nie był od niego uzależniony. Poza tym byłam wtedy w dość trudnym momencie życiowym, więc było mi w zasadzie wszystko jedno. Wychodziłam za mąż za alkoholika, ale nie byłam tego w pełni świadoma. Wydawało mi się, że jeśli powiem mężowi, że ma już przestać pić to tak się po prostu stanie – wyjaśnia po latach.
Do Raciborza przeprowadziła się w 1983 roku. Oprócz jednej koleżanki nie miała tu nikogo. Na szczęście od razu znalazła pracę, miała więc stały kontakt z ludźmi. – Na początku zarabiałam w ciągu miesiąca tyle, ile mąż potrafił zarobić w swojej prywatnej firmie w ciągu trzech dni. Potem moje zarobki rosły, a jego malały, bo coraz częściej i dłużej pił, więc skończyły się zamówienia i klienci. Po alkoholu lubił słuchać głośnej muzyki, włączał telewizor, chodził po mieszkaniu i obsesyjnie czegoś szukał. Za ścianą spały dzieci, a ja musiałam wstawać rano do pracy, więc żeby był spokój robiłam wszystko czego chciał, nawet szukałam z nim nie wiadomo czego. Najczęściej szukał jednak zaczepki. Na początku bardzo to przeżywałam i chodziłam do pracy ze spuchniętymi od łez oczami – tłumaczy Jadwiga.
W swojej walce o normalne życie była sama. Kiedy mąż robił awantury wzywała policję, ale oni przyjeżdżali i mówili, że skoro jej nie bije, to problemu nie ma. Znęcanie psychiczne nie było w tamtych czasach brane pod uwagę. Jak ją w końcu pobił, musiała zapłacić za obdukcję lekarską, a potem nie wiadomo było co z nią zrobić, bo nikt się tym nie zainteresował. Było kolejne zgłoszenie na policję i nic w związku z tym się nie wydarzyło. Po kolejnej interwencji poprosiła o przewiezienie wraz z dziećmi do ośrodka dla ofiar przemocy domowej. Musiała się długo upierać, bo policjanci proponowali, by wzięła taksówkę. Na miejscu czekało ją kolejne rozczarowanie: nikogo nie interesowało co się stało, nie spisano żadnej notatki, nie zapytano nawet o nazwisko, tak jakby sprawy nie było. Gdy poszła po pomoc do OPS-u, zaoferowano jedynie wsparcie finansowe, którego wtedy nie potrzebowała, bo pracowała. – Pamiętam, że którejś nocy nie wytrzymałam i poprosiłam siostry z klasztoru, żeby przenocowały mnie z dziećmi i potwierdziły to, że u nich byłam na piśmie. Chciałam mieć jakieś dowody na to, jak wygląda nasze życie. Powiedziały, że chętnie pomogą, ale niczego na piśmie nie potwierdzą. Mnie zależało tylko na tym, by ktoś w końcu uznał, że mąż jest uzależniony i zmusił go do leczenia. Czułam, że wszyscy są przeciwko mnie, a państwo bardziej chroni alkoholików niż ich rodziny – podsumowuje.