Z Raciborza na Ukrainę. Duchowa posługa księdza Tomasza Kozy
Z księdzem Tomaszem Kozą o biedzie, wojnie i życiu duchownych na Ukrainie rozmawia ks. Jan Szywalski.
Ks. Tomasz Koza jest duszpasterzem na Ukrainie. Pochodzi z raciborskiej dzielnicy Sudół i był już dojrzałym, 31-letnim mężczyzną, kiedy został kapłanem. Jest jednym z szeregu księży, których do ołtarza prowadził ks. Józef Przywara. Ks. Tomasz należy do Zgromadzenia Księży Salwatorianów. Święcenia kapłańskie otrzymał w 2013 r. i w tym samym roku pojechał na Ukrainę. Jest proboszczem dwóch niewielkich parafii i wikarym w Swalawie na Zakarpaciu. Od czasu do czasu odwiedza swoich rodziców.
– Jak to się stało, że ksiądz pracuje na Ukrainie?
– Jest u salwatorianów tak, że mniej więcej pół roku przed święceniami ks. prowincjał prowadzi rozmowę z każdym kandydatem do święceń i pyta co chciałby robić, jaki ma charyzmat, zamiłowanie, a także, gdzie widzi swoje miejsce pracy. Ja wyraziłem wtedy chęć, że gdyby była taka potrzeba i możliwość, mógłbym pracować za granicą, choć wolałbym pozostać w Europie. Wtedy powiedziano mi, że jest taka potrzeba na Ukrainie.
– Ukraina kojarzy nam się z wojną ukraińsko-rosyjską. Czy w waszej okolicy jest atmosfera wojny?
– Jest. Tam gdzie pracuję nie ma wprawdzie walk, ale wojna rzutuje także na nasz teren. Chłopcy idą na front i giną. Choć służba wojskowa nie jest obowiązkowa lecz kontraktowa, jednak chłopcy się tam wybierają. Skutkiem wojny jest też bieda. Wszystko jest kolosalnie drogie, artykuły spożywcze kosztują więcej niż w Polsce, większość jest niskiej
jakości, a ludzie o wiele mniej zarabiają. W przeliczeniu na złotówki mniej więcej 700 zł na miesiąc, a emerytura wynosi ok. 200 zł.
– Ukraina to wielki kraj, jak daleko leżą wasze parafie od terenów objętych wojną?
– Chyba najdalej jak to jest możliwe. Mieszkamy na Zakarpaciu, blisko granicy z Węgrami i Słowacją. Specyficzny teren. Bywa, że z młodzieżą jeździmy w głąb Ukrainy i tam traktują nas jak obcokrajowców.
– Żyjecie wśród Polaków?
– W pobliżu nas raczej Polaków nie ma. U nas są Węgrzy, Słowacy, Niemcy... Tereny na jakich mieszkamy nigdy nie były polskie, nie były też ukraińskie, dlatego mamy tu istną mieszankę.
– Z czego ludzie się utrzymują ?
– Nasze miasto Swalawa, w którym pracują, słynie z wód mineralnych. Ludzie pracują w sanatoriach, czy lokalach dla pensjonariuszy. Poza tym w co drugim domu jest krowa, w ogródkach ludzie sadzą ziemniaki, warzywa; ludzie pomagają sobie jak mogą. I chyba z każdego domu ktoś jest za granicą w pracy.
– Parafia ma charakter wiejski, czy miejski?
– Swalawa jest miastem 17-tysięcznym, nasz kościół jest w centrum miasta. Jest nas dwóch kapłanów: ks. Antoni i ja. Obsługujemy właściwie cztery parafie: jedna jest na miejscu i trzy w terenie, na wioskach. Do nich trzeba dojechać: każdej niedzieli to podróż ok 100 km. W niedzielę mamy sześć mszy św.: trzy w Swalawie i po jednej na wio
skach. Na miejscu jedna msza św. jest po ukraińsku, jedna po węgiersku, a trzecia jest dla dzieci po ukraińsku. Najczęściej jest tak, że jeden z nas zostaje na miejscu, a w tym czasie drugi udaje się na wioski.
– Czy razem mieszkacie?
– Jesteśmy zakonnikami i powinniśmy żyć we wspólnocie.
– Z czego się utrzymujecie?
– Zasadniczo z ofiar wiernych, choć też mamy znaczną pomoc z Polski. Tradycją u nas są tak zwane msze zbiorowe, tzn przed mszą przychodzą wierni do zakrystii i podają nam różne intencje modlitewne, składając za to niewielkie ofiary. Najczęściej w niedzielę tych intencji jest sporo, ale w tygodniu to często się zdarza, że jest to jedno, dwa imiona i wtedy ofiara za taką mszę to 10 hrywień (1,20 zł). Poza tym ludzie dzielą się z nami wszystkim co mają, a najczęściej jedzeniem: przynoszą nam jajka, warzywa czy mięso. Bywa, że jakaś kobieta gotuje pierogi i przynosi je nam jeszcze ciepłe. Więź jest serdeczna.
– Czy przeważają w waszej okolicy katolicy, czy prawosławni?
– Jako katolicy jesteśmy diasporą, czyli mniejszością. Nie ma oficjalnych danych ilu jest rzymskichkatolików. Liczymy tylko tych, którzy przychodzą do naszego kościoła i są ujęci w kartotece. Wg tego rzymskich-katolików mamy ok. 1.000, z tego mniej więcej 500 jest na niedzielnej mszy św. Inni to prawosławni lub grekokatolicy.
– W jakim stanie jest wasz kościół, w którym odprawiacie?
– Jest solidny, zbudowany z kamieni, dobrze utrzymany, choć bardzo zimny. Jako jedyny w tym mieście nie był nigdy zamknięty, ani zamieniony np. na magazyn. Odprawiano w nim msze po węgiersku. Ksiądz, który tu był, umarł w 1997 r. Był już sędziwym staruszkiem, ale dzięki niemu kościół nasz zachował się nietknięty. Później przez jakiś czas dojeżdżali tu inni księża, a w 2010 r. przyszliśmy my, salwatorianie.
– Gdzie jest siedziba waszego biskupstwa?
– W Mukaczewie. Naszym biskupem jest Węgier Antal Majnek. Gdyśmy przyszli do Swalawy, msze św. jak w całej diecezji, były tylko w języku węgierskim, ewentualnie w słowackim czy niemieckim. Myśmy wprowadzili powoli język ukraiński, bo jest ogólnie znany i kościół zaczynał inaczej żyć. Młode pokolenie najczęściej już nie zna innego języka i dlatego msze i kościół nie były dla nich atrakcyjne.
– Wyczytałem, że w 2018 r. został poświęcony nowy kościół w Pidnolozzi, na terenie wasze parafii.
– Jest to wioska oddalona od Swalawy ok. 35 km. Dotychczas msze św. były tam odprawiane w maleńkiej, drewnianej, poniemieckiej kapliczce w jakiej zmieścił się ksiądz i ewentualnie paru wiernych. Pozostali byli zmuszeni stać na dworze, w słońcu, czy w śniegu. Problem był taki, że w latach 90., po upadku komuny, zaczęto prywatyzację gruntów. Teren pod kaplicą nabył sąsiad, który jest świadkiem Jehowy. Pozwalał nam odprawiać nabożeństwa, ale na żadne prace przy kaplicy się nie zgodził. Biskup nasz nie chciał żadnych zatargów, dlatego nabyliśmy inną działkę i na niej wybudowaliśmy nową świątynię. Nie jest duża, mieści ok. 80 osób. Budujemy jeszcze inny kościół w Draczynie, który ma być gotowy w czerwcu. Był tam kiedyś solidny kościół, ale stał przy głównej drodze i był cierniem w oczach komunistów, dlatego został rozebrany w 1956 roku. Po wielu latach starań udało nam się odzyskać teren starego kościoła i budujemy od nowa, ale już w nowym stylu.
– Czy uczycie religii?
– Tak, ale w salkach katechetycznych. Nauka odbywa się w soboty, w różnych grupach. Najmłodsze dzieci uczy katechetka – przedszkolanka, inne grupy siostra szarytka. Po południu ja spotykam się z młodzieżą. Mamy dwie salki: jedna z ławkami przystosowana do nauczania, druga jest bardziej świetlicą. Tam spotyka się młodzież po mszy niedzielnej, tak około 20 osób. Na Ukrainie praca duszpasterska jest bardziej indywidualna niż w Polsce.
– Ksiądz przed pójściem do seminarium pracował już zawodowo jako malarz i, ku zaskoczeniu pracodawcy i wielu innych osób, wstąpił do zgromadzenia salwatorianów. Jak to było?
– Trudno odpowiedzieć. Od dziecka w domu mówili mi: „będziesz księdzem!”. Gdzieś to we mnie tkwiło.
– Był ksiądz ministrantem?
– Nie, nie byłem; trochę na złość, chciałem pokazać, że nie będę księdzem. Poszedłem do seminarium mając lat 24.
– Od razu do ojców salwatorianów?
– Raczej nie ciągnęło mnie do seminarium diecezjalnego. Dlatego zacząłem szukać w internecie wiadomości o różnych zgromadzeniach i zakonach. Następnie pojechałem do salwatorianów do Krakowa na rekolekcjach i spodobało mi się.
Później dowiedziałem się, że jeden z trzech pierwszych salwatorianów, którzy przyjechali dać podwaliny do działalności zgromadzenia na terenie polskim, był ksiądz rodem ze Sudołu, ks. Alfred Zacharzewski. Osiedlili się w Trzebini pod Krakowem. Było to w 1900 roku, wstąpiłem niejako w jego ślady.
Rozmawiał ks. Jan Szywalski