Kopanie grobów to błogosławiony uczynek
Umarłych pogrzebać, czyli rozmowa ks. Jana Szywalskiego z Jerzym Miensopustem, jednym z ostatnich "kopidołów", który nie czynił tego zawodowo.
Pan Jezus zapowiadając sąd ostateczny nie wspomina o grzebaniu umarłych. Za życia nie mógł: „byłem umarły, a wyście mnie pochowali”. Z wdzięcznością jednak zapewne przyjął ostatni akt miłości wobec Niego: zdjęcie z krzyża zmasakrowanego ciała i złożenie go ze czcią w skalistym grobie, „w którym jeszcze nikt nie był złożony” (J 19,41).
Stary Testament wychwala Tobiasza, który w niewoli asyryjskiej, wbrew zakazom króla, grzebał zabitych Żydów. (Tb 1,17)
Chowaniem umarłych zajmują się obecnie przeważnie wyspecjalizowane zakłady pogrzebowe świadczące „kompletne usługi”: od załatwienia formalności i wykopu grobu aż po stypę. Mają odpowiednią ekipę ludzi i sprzęt. Niestety pogrzeby są dla chowających zwykłą pracą bez relacji osobowej ze zmarłymi.
Jerzy Miensopust był jednym z ostatnich grabarzy – po naszemu „kopidołów” – którzy nie czynili tego zawodowo. Z zawodu górnik po przejściu na emeryturę zajmował się kopaniem grobów i utrzymaniem porządku na cmentarzu w Studziennej.
– Czy kopanie grobów było dla pana zawodem czy powołaniem?
– Wiadomo, ktoś musi to robić, choć nie każdemu to jest dane, by kopać groby.
– Nie miał pan oporów przed takim zajęciem?
– Nie. Taka jest potrzeba; w końcu to błogosławiony uczynek.
– Jak długo się pan tym zajmował?
– Przez trzynaście lat.
– Ilu umarłych mógł pan w tym czasie pogrzebać?
– Przeszło dwustu. Wypełniłem moimi grobami cały jeden plac na naszym cmentarzu oraz wiele innych grobów wygrzebałem po bokach cmentarza.
– Czy pochował pan wśród nich kogoś bliskiego?
– Mojego teścia i kilka osób z bliższego czy dalszego pokrewieństwa, ale prawie wszyscy zmarli, których chowałem to byli znajomi.
– Właśnie. W przeciwieństwie do przedsiębiorstw pogrzebowych, które grzebią prawie anonimowo, pan chował osoby panu znane, często kolegów i rówieśników. Czy angażowało to Pana emocjonalnie?
– Oczywiście. To zmusza człowieka do szacunku dla zmarłego.
Do rozmowy dołącza się pani Maria Miensopust, żona Jerzego:
– Obcy robotę wykona, zapłatę weźmie, a reszta go nie obchodzi. To jest niebezpieczeństwo zakładów pogrzebowych. Świadczą usługi bezosobowo. Niestety wszystko się zmienia i nic na to nie poradzimy.
– Czy pan jest za kremacją zwłok?
– Nie. Są wypadki, gdy to jest uzasadnione, ale według mnie powinien być zachowany porządek zalecany przez Kościół: wpierw wprowadza się zwłoki do kościoła i odprawia modlitwy, a potem dopiero odwozi do krematorium.
– Zwykle grzebał pan tam, gdzie poprzednio już były groby. Co zostaje z człowieka po 50 latach?
– Niewiele. Czasami czaszka czy pewne masywne kości. Jest prawdą to, co mówi się w środę popielcową: „Pamiętaj, człowiecze, że jesteś prochem i w proch się obrócisz”.
– Kilka lat temu przestał Pan kopać groby. Z jakiego powodu?
– Ze względów zdrowotnych. Gdyby zdrowie dopisało, grzebałbym zmarłych dalej.
– Maria, żona, dopowiada:
– Zawsze wtedy, gdy miał się odbyć pogrzeb, mąż już rano wychodził do kościoła, otwierał kaplicę pogrzebową, wyprowadzał trumnę ze zwłokami, uczestniczył w pogrzebie, wreszcie zasypywał grób. Na cmentarzu spędzał często całe dnie.
Piękne i smutne pogrzeby
Są pogrzeby podniosłe, mógłbym powiedzieć nawet radosne, choć słowo to jest pewnym zgrzytem w kontekście śmierci. Na niektórych pogrzebach usta same układają się do uwielbienia Stwórcy: „Boże, dziękujemy Ci, że dałeś nam takiego człowieka!”. Życie było dopełnione, dzieci wychowane i stojące mocno na własnych nogach. Śmierć stała się naturalnym zakończeniem owocnego życia, a zmarły dobrze do niej był przygotowany. Długów ani krzywdy nie pozostawił, owszem towarzyszą mu za trumną ludzie, którzy za życia korzystali z jego dobrego serca i pomocnej ręki. Nieraz grzebałem ludzi, których uważałem za świętych.
Są pogrzeby dramatyczne: osób wyrwanych w środku życia; przez wypadek czy niespodziewaną chorobę. Byli jeszcze potrzebni, pewnych zadań nie dokończyli, ale Pan życia i śmierci zabrał ich z tej ziemi. „Nie znacie ani dnia, ani godziny”...
I są pogrzeby bardzo smutne; czy raczej odwrotnie: pogrzeby, które nikogo nie smucą.
Przed laty pan Robert S., niesłyszący, przyszedł do mnie przejęty z wiadomością, że umarł, a właściwie zginął jego dawny kolega Ryszard M. Obydwaj byli sierotami, razem chodzili do szkoły dla niesłyszących w Raciborzu, potem ich drogi się rozeszły. Siostra katechetka zajęła się później Robertem i postawiła na nogi. Wspierała go także szkoła. Ryszard natomiast tonął w pijaństwie i zaniedbaniu. Właśnie po pijanemu zginął pod kołami autobusu. Miał 37 lat. Kilka dni trwała identyfikacja jego osoby zanim dano znać do szkoły głuchych o jego śmierci. Na pogrzeb pojechaliśmy w dwójkę: niesłyszący Robert i ja. Okazało się, że byliśmy jedynymi uczestnikami tego smutnego pogrzebu. Sądziłem, że będzie możliwość odprawiania Mszy św., ale zaraz na początku jeden z tragarzy podszedł do mnie i mruczał mi do ucha, że „trzeba się spieszyć, za pół godziny jest następny pogrzeb!” Kilka chwil modlitwy i odprowadzenie do grobu. Za trumną tylko nas dwoje. Tragarze niecierpliwie czekali aż odmówię krótką modlitwę i pokropię święconą wodą, potem spuścili trumnę i zaraz też jeden z nich zaczął ją zasypywać ziemią.
Był człowiek – nie ma człowieka. Nikt nie zapłakał.
Także po śmierci osoba ludzka zachowuje swą godność! Dusza u Boga oczekuje sądu, ciało zaś, które było świątynią Ducha Świętego, choć martwe, domaga się szacunku.
Jako duszpasterz przekonałem się, jak ważny jest współudział w pogrzebie. Bliscy zmarłego pogrążeni w żałobie widzą, że ich rodzina jest szanowana i, że choć życie musi iść dalej, nie pozostali sami.
Potomni
Czy przyjdą po nas lepsi...?
Czy stanie się świat piękniejszy...?
Jak potoczy się koło losu...?
Czy będzie ciut łatwiej...?
Czy starczy im światła...?
Miłości...?
Nadziei...?
Co po nas zostanie...?
Co odejdzie...?
Co się zmieni...?
Jaki będzie ten potomny świat?
(Agnieszka Wloka)