Rybnickie anioły niosą pomoc tym, o których zapomniał świat
Nie są lekarzami czy pielęgniarkami. Nie robią zastrzyków oraz nie wykonują innych czynności medycznych. Dają za to potrzebującym ludziom to, co obecnie jest chyba towarem najbardziej deficytowym – swój wolny czas. Mowa o wolontariuszach z Niemedycznego Hospicjum Domowego im. św. Rafała Kalinowskiego w Rybniku, niosących pomoc tym, o których zapomniał świat.
Wzloty i upadki
Siedziba Duszpasterstwa Akademickiego w Rybniku przy ul. Brudnioka. To właśnie tutaj odbywają się cotygodniowe spotkania wolontariuszy z hospicjum. Stowarzyszenie istnieje od ośmiu lat, a pomysłodawcą tego typu działalności był ksiądz Rafał Śpiewak. – Inicjatywa stworzenia takiej grupy hospicyjnej zrodziła się dosyć spontanicznie już w 2007 r., po rekolekcjach. Myślą przewodnią było to, żeby studentów, młodych ludzi, zaangażować w jakieś dzieło charytatywne, dzieło miłosierdzia. W Rybniku nie było hospicjum, więc pomyślałem, że może by właśnie zagospodarować ten obszar. Na początku zgłosiło się pięć czy sześć osób, które chciały mi w tym pomóc. Można powiedzieć, że wszyscy byliśmy laikami, zaczynaliśmy od zera. Posiłkowaliśmy się pomocą już istniejących hospicjów domowych, istniejących przy różnych parafiach czy organizacjach kościelnych. No i tak małymi krokami się to rozrastało – wyjaśnia ksiądz Rafał, który jest w Rybniku duszpasterzem akademickim. W historii stowarzyszenia były wzloty i upadki, lepsze i gorsze chwile, ale pomimo wielu trudności, dzięki wytrwałości i cierpliwości wielu ludzi, istnieje do dziś i działa bardzo prężnie. – Na początku miało to być hospicjum medyczne i wszystko wskazywało na to, że się uda. Ale ponieważ ciężko jest o lekarzy, pielęgniarki i cały zespół medyczny, którzy chcieliby i mogli działać wolontaryjnie, więc jesteśmy hospicjum niemedycznym. Oznacza to, że służymy ludziom w ich domach, pomagając im, towarzysząc, pielęgnując, ale poza wszelkimi czynnościami medycznymi – tłumaczy Katarzyna Lechowicz, prezes stowarzyszenia. – Nasze hospicjum domowe jest piękną organizacją, skupiającą bardzo wielu ludzi, a przede wszystkim spełnia swoją misję, czyli pomaga najbardziej potrzebującym, będącym w trudnej sytuacji życiowej. Pomogliśmy już dziesiątkom ludzi, o ile nie więcej. To zasługa wielu osób, którzy bezinteresownie poświęcają swój wolny czas, zdrowie i siły, służąc temu dziełu. Ale widzę, że oni też na tym korzystają. To nie jest tak, że oni tylko dają. Oni również otrzymują od tych chorych wiele bezcennych wartości – przekonuje ksiądz Śpiewak.
Dodają skrzydeł
Obecnie w domowym hospicjum działa około sześćdziesięciu wolontariuszy. Połowa z nich udziela się praktycznie nieustannie i na każdej płaszczyźnie. Wśród nich jest Marek Śpiewak z Wodzisławia. – To taka potrzeba serca. Od wielu lat szukałem takiej organizacji, w której mógłbym przez swoje ręce czynić ludziom dobrze. Na stronie internetowej znalazłem numer, zadzwoniłem do pani prezes, przyszedłem na spotkanie no i jestem do dziś. To jest taka służba drugiemu człowiekowi i by to opisać, przychodzą mi na myśl słowa wyryte na pomniku Jana Kiepury, które mówią mniej więcej o tym, że jeżeli odchodzi człowiek, to nie pozostaje po nim nic, tylko dobro, które wyświadczył innym – mówi wolontariusz, który w hospicjum działa od roku, a obecnie jest jego wiceprezesem. Jeśli chodzi o liczbę podopiecznych stowarzyszenia, to jest ona bardzo płynna. – Wiadomo, jedni odchodzą, a zgłaszani są nowi. Ale tak mniej więcej, obecnie mamy ich około czterdziestu. Większości ludzi hospicjum kojarzy się z pomocą osobom w terminalnej fazie choroby nowotworowej. Jednak my pomagamy w zasadzie każdemu, kto do nas zadzwoni. Wśród naszych podopiecznych są osoby starsze, niepełnosprawne, samotne, ale także te z chorobą nowotworową – wylicza Katarzyna Lechowicz. – Nasza opieka to towarzyszenie drugiemu człowiekowi, pomoc w kąpaniu, goleniu, wyjście na spacer, trzymanie za rękę czy po prostu rozmowa. Bo są tacy podopieczni, którzy właśnie tego oczekują. Ale są też tacy, którzy niczego od nas nie potrzebują. Oni sami się wykąpią, przebiorą, wyjdą na spacer. Chcą jednak towarzystwa, rozmowy, powspominania starych czasów – wylicza Marek Śpiewak i przypomina, że w hospicjum, zupełnie za darmo, można też wypożyczyć sprzęt medyczny, taki jak łóżka rehabilitacyjne, schodołazy, balkoniki, koncentratory tlenu czy wózki inwalidzkie. W razie potrzeby wolontariusze dowożą sprzęt, montują, a gdy ktoś zdrowieje lub odchodzi z tego świata, zabierają do siebie i czekają, aż znajdzie się inny potrzebujący.
Historie życiem pisane
– W piątki chodzę do chłopaka, który ma 47 lat. Cierpi na porażenie dziecięce. Zawsze mieszkał z mamą, ale mama zmarła i został sam. Więc przychodzimy do niego z drugim wolontariuszem, bierzemy go na wózek, kąpiemy, golimy, zmieniamy pampersa, potem szykujemy kolację. Ale przede wszystkim rozmawiamy i żartujemy. Dla mnie to jest radość i widzę, że dla niego też. I zawsze mu mówię: słuchaj, przyjdę do ciebie znowu za tydzień, ale pamiętaj, że pracuję i mogę się spóźnić. A on mi odpowiada: przyjedź nawet o północy. Ale przyjedź, bo ja już dzisiaj na ciebie czekam. A teraz ciekawostka. Zawsze goliłem go maszynką elektryczną, ale nigdy nie mogłem zrobić tego jakoś dokładnie. Więc obiecałem, że za tydzień ogolę go jednorazówką. Tak też zrobiłem. Po wszystkim on pogłaskał się po twarzy i się rozpłakał. Pytam: o co ryczysz? A on, że nigdy nie był tak dokładnie ogolony – przytacza jedną z historii Marek Śpiewak, który tego typu opowieściami sypie jak z rękawa. – Jest też chłop, który ma 35 lat. Bardzo bym chciał, żeby do niego przychodzili młodzi, tacy jak ty. Żeby widzieli, że życie to nie tylko melanż, imprezy i dyskoteki. On jest całkowicie sparaliżowany, od czterech lat w śpiączce, zupełnie bez kontaktu. Kiedy przyszedłem tam pierwszy raz i stałem przy łóżku, to matka, która się nim opiekuje, płakała. Wiesz dlaczego? Bo przyszedłem „na lajcie”. Przywitałem się z chłopakiem, przedstawiłem się, pogłaskałem po twarzy, powiedziałem, że będę go odwiedzał raz w tygodniu. A matka mówi mi ze łzami w oczach, że on ma żonę, piętnastoletnie dziecko i braci. Ale kiedy trafił do łóżka, to nie odwiedza go nikt. Wyobrażasz to sobie? Wszystko jest fajnie, kiedy masz pieniądze, kiedy jesteś młody, masz zgrabną figurę itp. Ale w życiu bywa różnie – rzuca Marek i przechodzi do kolejnej historii. – Odwiedzam chłopaka z warsztatów terapii zajęciowej, który jeździ na wózku, bo ręce i nogi odmawiają posłuszeństwa. Powiedział kiedyś, że nigdy nie był na pielgrzymce, a bardzo by chciał. Więc ja mu mówię: idziesz do Częstochowy! On jeszcze dzień przed startem w to nie wierzył. I wyobraź sobie, że od środy do piątku szliśmy z nim pieszo, razem z drugim wolontariuszem. Nogi mnie bolały jak cholera, ale jak widziałem jego radość i łzy wzruszenia, to cały ból ustępował. A kiedy w sobotę podeszliśmy pod obraz Matki Boskiej to płakał jak dziecko – wspomina wolontariusz, który opiekuje się również starszą panią z udarem i z rozrusznikiem serca, która z dnia na dzień straciła wzrok. Powiedziała Markowi, że ma zaoszczędzonych osiemdziesiąt złotych i chciałaby pojechać prywatnie do okulisty. Wolontariusz poruszył niebo i ziemię, żeby wywalczyć jak najszybsze terminy wizyt u specjalistów. Po wielu „przygodach” dopiął swego. Efekt jest taki, że pani ma już zoperowane jedno oko, mimo że według procedur, musiałaby czekać w kolejce jeszcze przez kilka lat. Teraz trwa walka o wyleczenie drugiego. – Kiedy ta pani miała już czynne jedno oko, to powiedziała mi: Marku, pokochałam cię już dawno. Mimo, że cię nie widziałam. Ale teraz widzę, jak wyglądasz. Niestety ta historia ma też swój smutny wątek, bo pani ma dwie córy i syna. I nikt się nią nie interesuje – kończy wolontariusz.
Wystarczy chcieć
O swoich działaniach chętnie opowiada również pani prezes. – Moim podopiecznym był na przykład pan Rudolf. Leżący od czterech lat, po udarze. Chodziłam tam razem z innymi wolontariuszkami, pomagając żonie w pielęgnacji. Pan Rudolf był człowiekiem całkowicie milczącym, ale uwielbiał śpiewać. Więc my mu śpiewałyśmy, a on nam nucił melodie i nigdy nie fałszował. Z kolei pani Lidka, do której również chodziłam, była osobą całkowicie leżącą, mieszkającą samotnie w domu. Bardzo ją podziwiałam, bo ona miała nad wszystkim kontrolę: nad rachunkami, nad osobami, które do niej przychodziły itp. Pani Lidka zawsze mi się przypomina, kiedy robię coś u siebie w kuchni, bo ona trzymała taką kindersztubę. Uczyła mnie, że nie należy przypalać garnków, że mam zmniejszyć gaz na piecu, bo się okopcą. Te jej słowa zostały mi w głowie do dziś – uśmiecha się pani Kasia i dodaje, że aby zostać wolontariuszem, liczą się przede wszystkim chęci.
– W naszym hospicjum wystarczy chcieć pomagać bezinteresownie. My wykonujemy czynności, które nie wymagają żadnych szkoleń. Aczkolwiek szkolimy się, jeździmy na sympozja do innych hospicjów. Wolontariuszem zostać może każdy powyżej szesnastego roku życia. Wystarczy zadzwonić lub przyjść na nasze spotkanie – tłumaczy pani prezes. Telefon jest też najlepszym rozwiązaniem wówczas, gdy chcemy zgłosić chorego i poprosić o opiekę. Dodajmy, że hospicjum pomaga również chorym, wspomagając ich na przykład środkami higienicznymi. Aby zdobyć na ten cel fundusze, członkowie stowarzyszenia organizują wiele akcji. Najbliższym wydarzeniem jest bal charytatywny, który w tym roku odbędzie się w jednym w lokali w Radziejowie. – Będzie to bal przebierańców, a tematem przewodnim jest bohater filmowy. Serdecznie zapraszam do wzięcia udziału w tej imprezie – zachęca Katarzyna Lechowicz.
Kuba Pochwyt