Dzięki Raciborszczyźnie powiększą Polskę
Czeskie gminy muszą oddać raciborskim kilkadziesiąt hektarów. Tamtejszym władzom to się nie podoba bo gminy stracą finansowo. Tymczasem problemy z tzw. długiem granicznym zaczęły się jeszcze w latach 50, ubiegłego wieku. Tym, który rozpoczął starania Polski o zwrot ziem był Lothar Wittek z Rudyszwałdu (stoi przy kamieniu granicznym). Nowe granice podzieliły mu ogród.
Jak donosi opawska gazeta „Region Opavsko”, czeskie gminy przygraniczne w grudniu 2015 roku otrzymały od tamtejszego Ministerstwa Spraw Wewnętrznych spis gruntów, które zaplanowano przekazać Polsce. Opiniowały je władze samorządowe. Czeskie MSW ma teraz czas na rozmowy z lokalnymi włodarzami, bo ci wyrazili szereg wątpliwości. Hana Malá z biura prasowego resortu spraw wewnętrznych tłumaczy, że oba kraje czeka teraz „długi proces, co do którego nie można jeszcze podać harmonogramu działań i rozłożyć go w czasie”.
Czeski rząd typuje te gminy przygraniczne gdzie straty najmniej zabolą. Ziemia opawska utraci na rzecz polskich sąsiadów prawie sto hektarów ziemi. Ze wszystkich gmin najbardziej ucierpi Třebom. Czeka go ubytek 45 hektarów. Następnych 35 hektarów dotyczy gminy Chuchelná. Šilheřovice mają Polsce przekazać tylko hektar, a Hněvošice pomniejszą się o trzy hektary. Hať i Píšť też się zmniejszą, o ok. dziesięć hektarów.
Polska zyska m.in. surowce naturalne – pokłady gipsu. Rolnicy czescy, którzy dzierżawią ziemię, stracą około 30 hektarów upraw rolnych. Chuchelná najbardziej narzeka na oddanie w polskie ręce ważnego rewiru łowieckiego.
Czeskie samorządy rozważają pozew do sądu międzynarodowego w Strasburgu. Jeśli Třebom i Chuchelná będą zmuszone oddać swoje ziemie, czeka ich zaciskanie pasa. Wpływy z podatków dzieli się w Czechach w zależności od wielkości terytorium zajmowanego przez gminę.
W 2005 roku rząd czeski oferował Polakom wyrównanie długu granicznego w formie pieniężnej, ale oferta nie została przyjęta w Warszawie. Historia długu sięga 1958 roku, kiedy podpisano polsko-czeską umowę o wytyczeniu granicy państwowej. Republika Czechosłowacka została powiększona o prawie 4 km kw. czyli o 368 hektary. Wyrównanie długu granicznego zostało uzgodnione w 1992 roku przez ministrów spraw zagranicznych (z polskiej strony był to Krzysztof Skubiszewski).
(oprac. m)
3 pytania do Henryka Siedlaczka byłego posła
– Gdy zasiadł pan w sejmie zajmował się kwestią tzw. długu granicznego. Dlaczego zainteresował się właśnie nim?
– Do działań w tej sprawie inspirował mnie Lothar Wittek z Rudyszwałdu. Jego ogród dzieliła granica. Sprawą zajmował się jego ojciec, a on ją kontynuował. Chcieli zadośćuczynienia ich krzywdzie. Na przestrzeni lat, gdy korespondowałem z kolejnymi ministrami w temacie długu granicznego, byłem jednym posłem zainteresowanym doprowadzeniem sprawy do szczęśliwego końca.
– Kiedy rozmowy w tej sprawie, na szczeblu rządowym przybrały na sile?
– To było za czasów premiera Donalda Tuska, choć pierwsze kroki podjął rząd Jarosława Kaczyńskiego. W tych sprawach różnice polityczne w kraju nie odgrywały roli, bo liczył się interes kraju. Tusk spotkał się z premierem Czech panem Topolankiem. Odbyły się liczne posiedzenia komisji granicznej. W rozmowy i starania włączali się wójtowie. Ja byłem tu tylko narzędziem do rozwiązania problemu.
– Na jakim etapie zostawił pan ten temat w parlamencie?
– Polska strona preferowała porozumienie między polskimi i czeskimi gminami i podział gruntów według ich wskazań. Czesi mają inny pomysł. Chcą zrobić to po swojemu. Proszę nie liczyć, że potwierdzę panu, że taka jest ich natura. Najważniejsze by nie zaszkodzić mieszkańcom przygranicza. Ja tą sprawą żyłem. Zabrakło mi niewiele czasu by rozwiązać problem według polskiego scenariusza. Teraz muszą się tym zająć inni politycy.
Rozmawiał Mariusz Weidner
Pisali już o tej sprawie
Lotar Wittek jest najbardziej znaną osobą spośród wszystkich poszkodowanych zmianami linii granic w latach 50. Wówczas dekretem stalinowskich władz zamierzono przesunąć granice tak, aby pas przygraniczny był łatwy w obserwacji. Po obu stronach miał się rozpościerać niezagospodarowany pas ziemi szeroki na 1,5 km. To się nie udało. Najpierw skorygowano tę odległość do 150 m, aż w końcu do 15 metrów.
Zgodnie z umową międzynarodową, przygraniczne pole Lotara Wittka podzielono między trzy gminy, w tym dwie w Czechach (Szylerzowice i Hać). Grunty nie straciły prawa własności. Gospodarz musiał więc przez lata płacić podatek do trzech gmin, choć prawdziwe schody pojawiały się gdy chciał na nich pracować. W czasach głębokiej komuny L. Wittek mógł wjeżdżać na swoje pole tylko od kwietnia do października. Za każdym razem się legitymując, choć praktycznie pole miał kilkanaście metrów przy swoim domu. Ponadto ówczesne władze nie reagowały na protesty, że na jego ziemi postawiono bez pytania małą strażnicę, a obok rosło dzikie wysypisko śmieci. Ponadto Czesi wyburzyli, bez jego zgody, murowaną budę, sąsiad z drugiej strony granicy wykorzystał jego teren pod kanalizację i szambo, a pola były często rozjeżdżane przez maszyny PGR-u oraz prywatnych rolników, gdyż wszyscy myśleli, że to ziemia upaństwowiona.
W roku 1980 ojciec Lotara, przekazał synowi cały majątek. U notariusza okazało się, że jest on nadal właścicielem terenów, na których ich przodkowie gospodarowali ponoć od XIV wieku. Od tego momentu to pan Lotar zaczął upominać się o swoje. Sprawy ruszyły dopiero po upadku komuny. Wówczas zapowiedziano otwarcie przejścia granicznego Rudyszwałd – Hać. Upomniano wtedy Wittków aby posprzątali swój teren na tę okazję. Przez kolejne lata sytuacja nie dawała wielkich nadziei. Były za to ataki (również fizyczne) na rodzinę Wittków, którzy najgłośniej domagali się zwrotu swojego. – Dopiero w 2010 r. odbyło się spotkanie z przedstawicielami czeskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Niestety, wówczas byli oni przekonani, że moje grunty od zawsze były czeskie. Ponadto, argumentowali, że Czechy są krajem małym i zwrot tych terenów odczują mocniej niż większa Polaka – wspomina L. Wittek. Dodaje, że od tamtej pory kiedy w sprawę zaangażował się m.in. poseł Sielaczek, a później polskie MSZ, nie jest już na bieżąco z postępem tematu. – Sąsiedzi z Czech co jakiś czas mówią, że w ich telewizji poruszano znów tę sprawę. Ostatnio pisali o tym w gazecie z Opawy, ale nie wiem czy opisane tam zwroty obejmą moje ziemie – mówi mieszkaniec Rudyszwałdu. Dodaje, że pomimo iż obecnie nie ma problemu z granicami, to nikt nie jest w stanie przewidzieć co będzie w przyszłości. Dlatego ma nadzieję doczekać chwili aż jego ojcowizna będzie w jednym kawałku. Zastrzega też, że nigdy nie interesowała go odsprzedaż ziemi, co ponoć Czesi proponowali naszemu rządowi.
W samorządach cisza
W sprawie długu granicznego nie było żadnej rządowej korespondencji w pierwszym roku kadencji starosty Ryszarda Winiarskiego. On sam zna temat, bo w samorządzie pracuje od kilkunastu lat jako radny. Na hasło o długu szybko reaguje też burmistrz Krzanowic Andrzej Strzedulla. Gmina sąsiaduje z Chuchelną. Orientuje się, że starsi mieszkańcy gminy starają się o odzyskanie własności na podzielonych po II wojnie światowej polach uprawnych. Nie wie nic o korekcie granicy polsko-czeskiej w związku z tymi działaniami. Do krzanowickiego urzędu nie docierały w tej sprawie żadne sygnały czy to z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych czy też z Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Kwestia zmian na granicy gminy i państwa jest również zaskoczeniem dla Andrzeja Wawrzynka wójta Pietrowic Wielkich. Tuż za miedzą rozciąga się czeski Trebom. Wawrzynek też wyjaśnia, że z Warszawy o niczym dotąd nie informowano samorządowców. – Ta kwestia jest w pierwszej kolejności do uregulowania po stronie czeskiej – wyjaśnia nam Henryk Siedlaczek.
Ludzie:
Henryk Siedlaczek
Były poseł na Sejm RP, radny sejmiku śląskiego, senator XI kadencji