Absolwenci wspominają szkołę
Lata szkolne w Kasprowiczu wspominają: Halina Misiak, Dariusz Biel, Stanisław Laszczkowski, Marek Labus, Teresa Gołębiowska i Teresa Ziewiec.
Halina Misiak
Byłam pierwszym rocznikiem, który objęła reforma szkolnictwa z 8-letnią szkołą podstawową i 4-letnią średnią. Po pomyślnie zdanych egzaminach wstępnych do liceum trafiłam do klasy „b” z językiem francuskim, (klasa „a” miała j. angielski), której wychowawczynią była matematyczka Irena Janicka-Żuk. Obowiązywały mundurki, do których dziewczęta nosiły kapelusiki z przyszytą z boku tarczą szkolną. Miałyśmy też zaprojektowane przez naszą wychowawczynię granatowe sukienki wyjściowe, które uszyła jedna z mam. Kontrolę stroju przeprowadzał najpierw profesor Jerzy Pająk, a po nim profesor Benedykt Motyka, który zaczął nas uczyć historii w drugiej klasie. Nazywaliśmy go „Napoleonem”, bo przypominał go z wyglądu, miał jego charakterystyczny chód i pasjonował się epoką napoleońską. Darzyliśmy go ogromnym szacunkiem. To on po raz pierwszy pokazał nam jak należy korzystać z tekstów źródłowych i dał nam prawdziwą lekcję historii opowiadając o Katyniu i napaści Związku Radzieckiego na Polskę. Z tych lekcji nie mogliśmy robić notatek, ale zapadły nam głęboko w pamięci. Ogromnym autorytetem cieszyła się też profesor Janicka-Żuk – piękna i elegancka kobieta, w której podkochiwali się wszyscy chłopcy. Imponowała urodą i wiedzą. Lekcje prowadziła szybko, ale starała się dokładnie wszystko tłumaczyć. Jeżeli trzeba było – powtarzała, a potem dodawała: Nie rozumiem, jak możecie tego nie rozumieć. Przed naszą maturą znalazła się w szpitalu. Od razu jednak wpadła na pomysł jak nas uchronić przed zaległościami. Codziennie wzywała do siebie najlepszego matematyka w naszej klasie – Leszka Stogniewa i tłumaczyła mu w szpitalu cały materiał, który na drugi dzień przekazywał nam na lekcji. Po powrocie zrobiła nam sprawdzian i pochwaliła umiejętności pedagogiczne Leszka. W klasie trzeciej podzielono nas na grupy ze względu na zajęcia fakultatywne, które z humanistami prowadzili wykładowcy WSP w Opolu i Studium Nauczycielskiego w Raciborzu. Wśród nich był dr Władysław Hendzel i dr Zdzisław Piasecki. Mieliśmy też spotkania z Jerzym Nowackim, który kierował raciborskim KMPiK-iem. Poza nauką, szkoła oferowała wiele zajęć pozalekcyjnych. Był chór Piotra Libery, Estrada Poetycka Marii Woźniak, koło instruktorskie harcerstwa, czy szkolny radiowęzeł, w którym audycje prowadzili moi koledzy: Krzysztof Kieszkowski i Andrzej Kozielski. Pamiętam też naszą studniówkę, która odbywała się w auli szkoły i bal maturalny w „Jubilatce”, tuż przed rozdaniem świadectw. Ze szkołą nie rozstałam się na zawsze. Powróciłam tu w latach 80. jako wizytator języka polskiego, a potem wizytator szkół średnich.
Dariusz Biel
Matematyka była zawsze moim ulubionym przedmiotem, dlatego w liceum wybrałem klasę o takim profilu. Było nas trzydziestu sześciu, a naszym wychowawcą był profesor Eugeniusz Radecki. Znalazłem się w jednej klasie z Marcinem Góralem, Babetą Wypiór, czy Kasią Kuraś, dziś Kalus, która pracuje w Urzędzie Stanu Cywilnego w Raciborzu. Wśród nas było też mnóstwo przyszłych lekarzy: Jacek Prach, Martyna Hupa, Wojtek Morawiec, Monika Szubert i Paweł Pączko, więc jeśli chodzi o służbę zdrowia to nie mam na co narzekać. W szkole należałem do harcerstwa, które prowadził dyrektor Kamil Simek, dzięki czemu często wyjeżdżałem na obozy do Pleśnej i Gąsek. Dwa razy w roku przez trzy lub cztery dni nie mieliśmy zajęć w szkole, bo jeździliśmy na wykopki do Cyprzanowa i na zbiór jabłek do Grudyni. Lekcje przepadały nam tradycyjnie w pierwszy dzień wiosny i gdy były jakieś zawody sportowe. Przez pewien czas grałem więc w siatkówkę, ale przy moich warunkach fizycznych za dużo nie mogłem zdziałać. Muszę powiedzieć skromnie, że mieliśmy świetną klasę. Do tej pory, gdy organizujemy spotkania klasowe, zjawia się na nich zawsze trzydzieści osób. Dużo z nas zostało w Raciborzu, więc trzymamy się razem.
Stanisław Laszczkowski
Nasza wychowawczyni, profesor Janina Mularczyk, miała z nami kłopot, bo uczyła języka rosyjskiego, a my nie chcieliśmy się go uczyć. Poza tym byliśmy rogatymi duszami, więc łatwo z nami nie miała. Z angielskim nie było lepiej. Profesor Żelazko zadawał nam naukę słówek np. od A do F z dnia na dzień, a gdy nie dawaliśmy rady proponował okład z mokrego ręcznika na głowę, zanurzenie nóg w misce z zimną wodą i kolejne godziny wkuwania. Na obejście lekcji były wtedy dwa sposoby: przynależność do chóru Piotra Libery lub przynależność do kabaretu, który prowadził profesor Benedykt Motyka. Razem z kolegami Markiem Jędrysikiem i Andrzejem Zalewskim wybrałem tę drugą opcję. Na próbach spędzaliśmy wiele godzin ćwicząc teksty, które pisał profesor Motyka albo profesor Janusz Nowak. Największym talentem był w naszej grupie Marek, który słysząc aplauz publiczności zaczynał improwizować wprawiając resztę w zakłopotanie, bo to odbywało się już poza scenariuszem i nie bardzo wiedzieliśmy co mamy na tej scenie robić. Nieraz bywało tak, że na lekcjach zostawało parę osób, bo połowa należała do chóru, a reszta chciała brać udział w skeczach, nawet gdyby to był epizod. Z czterdziestu jeden uczniów, którzy zaczynali ze mną naukę w pierwszej klasie, do matury dotarło dwudziestu dwóch. Byliśmy jedyną klasą w szkole, której wszyscy uczniowie zdali egzamin z matematyki na piątkę. Przygotował nas do niego świetny nauczyciel tego przedmiotu – profesor Hubert Piper, który mieszka teraz w Niemczech, ale przyjeżdża często na spotkania klasowe.
Marek Labus
Za moich czasów w naszym liceum dużo się paliło, choć ja nie zapaliłem w ciągu tych czterech lat ani jednego papierosa. Palarnia mieściła się w męskiej toalecie. Wiedział o tym dyrektor Simek i gdy tylko na podwórku pojawiał się jakiś uczeń z miotłą w ręku, wiadomo było że został przyłapany z papierosem. Choć wybrałem klasę matematyczno-fizyczną, czułem się zawsze humanistą, dlatego szybko odnalazłem się w Estradzie Poezji, który prowadziła profesor Maria Woźniak. Przygotowywaliśmy spektakle, które wystawialiśmy w szkole z okazji akademii i jeździliśmy z nimi na różne przeglądy i konkursy. Recytowałem wiersze Małgorzaty Hillar, Andrzeja Bursy, czy Baczyńskiego. Oprawę muzyczną zapewniał nam Janusz Nitefor, który jako syn szefa Rafametu miał dostęp do płyt z całego świata. On już wtedy skreczował płyty Michała Urbaniaka albo zespołu SBB. Wspólna pasja muzyczna łączyła mnie też z Andrzejem Mleczko, synem naszego profesora. Potrafiliśmy nieraz do rana słuchać winylowych płyt. Ponieważ w klasie byłem uznawany za osobę, której pisanie nie sprawiało kłopotu, pomagałem często kolegom przygotowując za nich wypracowania. Scenę tak polubiłem, że myślałem nawet o studiach aktorskich, ale ponieważ zdawało się na nie egzamin praktyczny, który obejmował śpiew i taniec, a ja do tej pory nie czuję się w tych dziedzinach najlepiej, wybrałem medycynę. Po studiach trafiłem zresztą na pewien czas z powrotem do naszego liceum, gdzie pracowałem jako lekarz. No i na koniec najważniejsze wydarzenie z czasów liceum, czyli poznanie mojej przyszłej żony Joasi. Ona chodziła wtedy do pierwszej klasy, ja do czwartej i choć mieliśmy potem niewielką przerwę, od trzydziestu lat jesteśmy już nierozłączni.
Teresa Gołębiowska (zd. Wala)
Wychowawczynią mojej klasy była matematyczka Hanna Szczęsna. Z ogromną sympatią wspominam profesora Benedykta Motykę, który zaszczepił we mnie zainteresowanie historią i dzięki niemu wybrałam prawo. Postrachem w tamtych latach była dla nas profesor Majewska, która uczyła geografii i bardzo dbała o nasz schludny wygląd. Nie mogło być mowy o żadnym makijażu, a tarcze musiały być przyszyte, a nie przypięte agrafką. Dziewczęta musiały chodzić w fartuszkach i kapelusikach a chłopcy mieli mundurki i czapki z daszkiem i tego ubioru trzeba było bezwzględnie przestrzegać. Wtedy wstydziłyśmy się chodzić w tych kapelusikach, ale po latach wspominam je z sympatią. Nasze liceum to była bardzo dobra szkoła. Wszyscy, którzy zdawali na studia, dostali się na nie bez problemu. Wielu moich kolegów wyjechało potem za granicę, więc straciłam z nimi kontakt, ale pamiętam Stasia Konzala, który został – tak jak jego ojciec – ortopedą, Teresę Godulę, która wyjechała zaraz po skończeniu wrocławskiej Akademii Medycznej, czy Tadeusza Skoczkowskiego zwanego przez nas Paciem, który jest dziś profesorem i mieszka w Warszawie.
Teresa Ziewiec (zd. Sowa)
Nasza szkoła była kuźnią wielkich osobowości. Nauczyciele mieli w sobie ogromną wiedzę i pasję, którą potrafili nam przekazać. Mimo, że byli bardzo wymagający, pozwalali byśmy na wiele tematów mieli własne zdanie i szanowali nasze poglądy. Wychowawcą mojej klasy był polonista Józef Koloska, geografii uczyła nas profesor Elżbieta Majewska, matematyki Anna Szczęsna, fizyki dyrektor Marian Lipa, a historii Benedykt Motyka. Wśród kolegów najmilej wspominam nieżyjącego już Piotrka Orszulkę, Ryśka Ściborskiego i Franciszka Wolnika, który został potem księdzem. Z klasowego grona wywodzi się też siostra salezjanka Kasia Urbańska, która pełni dziś posługę w Afryce.
Komentarze
2 komentarze
Niestety p.Misiak zle wspoaminam jako nauczycielke w szkole podstawowej, lekcje odbywały sie w atmosferze strachu i pogardy dla uczniów, oczywiscie paru ulubieńców miało się dobrze .Jak widze jeszcze pani fotke na nowinach( za młodu ) to przykro mi się robi, że niszczyła w uczniach chęć do nauki.
Byliśmy dziećmi a lekcje z Panią to był prawdziwy horror !!!
To dzięki Pani edukacje kontynuowałem w szkole zawodowej bo z lekcji wyniosłem to ze nie nadaje sie do niczego !!! I gdyby nie inni nauczyciele dziś sądziłbym, że nie stać było mnie na ukończenie studiów.
UCZYĆ TRZEBA UMIEĆ P.MISIAK A PANI TEJ ZDOLNOŚCI NIE POSIADAŁA !!!
Ale widze, że skoro portal umieszcza zdjęcia z panią to ma pani inne zdolności...!!!
Mam nadzieje, ze w polskich szkołach nie ma juz takich nauczycieli !
Cytat-"dał nam prawdziwą lekcję historii opowiadając o Katyniu i napaści Związku Radzieckiego na Polskę." - niech tam ktoś nie dorabia komuś ideologii. Nie znam ani jednego nauczyciela, który by miał odwagę coś takiego w czasach komuny a już na pewno nie nauczyciel historii. Nauczyciele historii to byli wtedy ideowcy i lizusy partii albo kompletne miernoty, które dostały tę robotę po znajomości