Ks. Łukasz Libowski: Bogiem jest człowiek, kiedy marzy… (2)
Przedstawiłem kiedyś (to już przeszło rok temu!) co ciekawsze urywki komentarzy moich uczniów odnośnie do przywołanych w tytule słów Hölderlina. Wypisy te ukazały, jak sądzę, cały prawie chyba wachlarz możliwych tropów interpretacyjnych, gdy idzie o cytowane stwierdzenie. Proponuję teraz kilka zdań podsumowania. A właściwie jeszcze jeden komentarz. Ode mnie.
Światło imaginacji
Życie jest brutalne. Nie ma się co łudzić, że nie. Owszem, bywa piękne: kiedy oczarowuje nas swoją beztroską lekkością, kiedy pozwala kosztować nam swoich słodyczy, kiedy pieści nas swoimi powabami. To jest dobrze powiedziane: życie bywa piękne. Albowiem w zwyczajnym, codziennym swym biegu odsłania więcej swą okrutność: zmusza nas do poddania się swej monotonii i do robienia tego, na co wcale nie mielibyśmy ochoty. W efekcie wyciska z nas wszelkie witalne soki i pomalutku ciosa z nas przygaszonych, smętnych malkontentów. Gdyby tego było mało, wikła nas jeszcze w rozmaite układy, zależności oraz spory, każąc nam nieomal ciągle ścierać się z ludźmi. Tak, życie nas nie oszczędza. Twardo się z nami obchodzi. Jest ciemnością, która, jak smutno, ale odnoszę wrażenie, że bardzo prawdziwie pisze Munro, ciągle wzrasta.
W tej ciemności trafiają się aliści promienne rozjaśnienia. Są nimi, między innymi oczywiście, chwile, w których trochę sobie folgujemy i oddajemy się rozkoszom imaginacji. U niektórych z nas, Dyziów i Piotrusiów Panów, momenty takie zdarzają się częściej, u niektórych rzadziej. Są tacy, u których występują one tylko sporadycznie, ponieważ życie w dużej mierze zdążyło odrzeć ich już z marzeń. Są wreszcie i tacy nieszczęśnicy, do których w ogóle żadne światło fantazjowania ani nie dociera, ani też nigdy nie dotarło; którzy po prostu marzyć nie potrafili i wciąż nie potrafią.
Marzyciel wszechmogący
Marzenia to rzecz wielka. Wydawałaby się mała, banalna, głupia wręcz. Przecież gorliwie i chętnie naśmiewamy się z bujających w obłokach i naigrywamy się z rozmaitych, jak ich nazywamy, zatraceńców. A jednak marzenia to rzecz wielka. Czemu? Bo człowieka rozszerzają, poszerzają. Bo otwierają go na więcej. Bo czynią zeń więcej – jakiejś trudne do określenia więcej.
Hölderlin, ulubiony poeta papieża Franciszka, ważył się nazwać owo tajemnicze więcej. W poetyckim natchnieniu orzekł mianowicie: „Bogiem jest człowiek, kiedy marzy…”. Niesłychanie pociąga ta teza. Acz zarazem tchnie jakąś prowokacją, a może nawet i jakim bluźnierstwem. Jak ją więc rozumieć? Najlepiej, uważam, najprościej, jak się da: metaforycznie. Tak jest również najbezpieczniej, choć rozumienie takie wydaje się rozczarowująco płytkie.
Wszakże kiedy człowiek marzy, niczym nie pozostaje ograniczony – no chyba, że ma słabą wyobraźnię. Nic go wówczas nie krępuje i absolutnie na wszystko może sobie wtedy pozwolić. Dla marzyciela doprawdy wszystko jest możliwe. Nic nie leży poza jego zasięgiem, poza jego sprawczą mocą. Jest on przeto podobny swemu Stwórcy – Bogu. Umiejętność, zdolność marzenia niejako go ubóstwia. W obrębie swoich fantazji, a zatem w krainie marzeń, jako jej suwerenny władca, pozostaje przecież wszechmogący.
Marzenia i wiara
Stąd w realnym świecie marzyciel mienić się może, w przenośni rzecz jasna, jak to wyżej zaznaczyłem, równym Bogu albo nawet i Bogiem samym. Lecz tylko mienić się Bogiem może, gdyż jego siły marzenia urzeczywistniającej już nie posiada. Może co najwyżej do realizacji swoich rojeń ze wszystkich sił swoich dążyć. Ale tylko tyle. Wszelako marzenia ziścić, w najpełniejszym tego słowa znaczeniu, umie tylko Bóg.
Dlatego każdy puszczający wodze swej fantazji człek, Bóg i nie-Bóg jednocześnie, jemu, Bogu prawdziwemu, winien wydumane swe koncepty powierzyć i jego o ich spełnienie pokornie prosić. To dopiero jest dlań zbawienne: przybliża go do Boga, a każąc mu uznać swoją od Boga całkowitą zależność, ustawia go we właściwym miejscu, w pozycji przygodnej kreatury. To dopiero kształtuje jego dyspozycyjność względem zrządzeń Opatrzności i czyni go twardo po ziemi stąpającym realistą. Niepojęta, paradoksalna jest ta zależność: uwalnia go od zwariowanej i, co tu dużo mówić, destrukcyjnej pogoni za wymyślnymi projektami i ukierunkowuje go na teraźniejszość, ucząc go akceptować to, co teraz ma jako przez Niebo dopuszczone i dla niego najlepsze.
W ten sposób marzenia spotykają się z wiarą i wierze się przysługują, choć wydawało się zrazu, że dwie te dziedziny zbyt wiele wspólnego ze sobą nie mają i że jedna drugiej przeszkadza raczej.
Wytrwać w rozmarzeniu
Marzenia mogą tedy wiarę pomnażać. Jakkolwiek i tak być może – obawiam się, że tak właśnie jest wcale nierzadko – iż wiarę będą niszczyć. Dzieje się tak zawsze, gdy człowiek jest narcyzem, który ze swoimi fantazjami zamyka się w sobie i nie przedkłada ich Bogu. A fantazje, na naszą, niestety, szkodę, to do siebie mają, iż ze swej natury są w pewnym sensie wyzwolone, wyemancypowane i niechętne do poddawania się nikomu ani niczemu. I nie tylko, że wiara marzyciela naonczas się nie rozwija, ale i on sam się gubi i od życia izoluje: tu, blisko, pozostaje wyłącznie ciałem, dusza bowiem jego i serce błąkają się gdzieś tam, hen, daleko.
Dlatego rojenie może człowieka zbawić – może przynajmniej w zbawieniu pomóc, a może go też bezpowrotnie zatracić.
Z rozważań tych płynie jeden wniosek: trzymajmy się naszych marzeń, nie dajmy sobie życiu ich wyrwać. Wytrwać w rozmarzeniu, w marzycielstwie – dziś, gdy, jak to nie bez racji w jednym ze swoich wierszy zapisał Herbert, już „tylko kominy marzą” – i wytrwać przy Bogu, to w istocie nie jest łatwe zadanie.
Zobacz także