środa, 27 listopada 2024

imieniny: Waleriana, Wirgiliusza, Ody

RSS

W życiu spotykam dobrych ludzi - wywiad z Zenonem Kellerem, legendą rybnickiej fotografii

27.01.2015 09:27 | 0 komentarzy | ska

Od 50 lat fotografuje. Od prawie 50 lat robi to zawodowo. Przez 30 lat był fotoreporterem rybnickich „Nowin”, a dziś na zasłużonej emeryturze nadal nie rozstaje się z aparatem. Z legendą rybnickiej fotografii – Zenonem Kellerem rozmawiamy nie tylko o robieniu zdjęć.

Wiesz coś więcej na ten temat? Napisz do nas

Zenon Keller – rybnicki fotograf, fotoreporter i dziennikarz. Urodził się w 1942 roku w Włodzimierzu Wołyńskim. Do Rybnika dotarł w 1978 roku, wcześniej mieszkając w Gliwicach. Jest autorem kilkudziesięciu wystaw indywidualnych, brał także udział w konkursach fotograficznych, zdobywając czołowe miejsca. Zajmował się dokumentowaniem wszystkich najważniejszych wydarzeń w Rybniku i Rybnickim Okręgu Węglowym, ma na swoim koncie m.in. wyróżnienie „Zasłużony dla Miasta Rybnika”. W latach 1982–89 był m.in. współorganizatorem charytatywnych transportów dla Rybnika z Holandii, gdzie ma liczne kontakty. Dziś, pomimo przejścia na emeryturę, nie rozstaje się z aparatem, ale spełnia się też jako dziadek. Kieruje się zasadą, że powinno się przekazywać dobro, które w końcu wraca do nas, a na miłość wnuków powinniśmy sami zapracować.


– Gdyby Zenek Keller nie zrezygnował z politechniki, kim mógłby dzisiaj być?

– Byłbym inżynierem górniczym, bo skończyłbym górnictwo, ale może opowiem, jak to było od początku. Zanim przeprowadziłem się do Rybnika, mieszkałem w Gliwicach. Tam chodziłem do szkoły podstawowej i tam miało miejsce moje pierwsze spotkanie ze sportem. Kiedy miałem 12–13 lat, uprawiałem w szkole gimnastykę przyrządową, bo była tam silna sekcja prowadzona przez naszego trenera p. Wiśniewskiego. Chodziłem tam z moim młodszym bratem Henrykiem. Pamiętam, jak ludzie zachwycali się filmem „Klasztor Shaolin”, gdzie bohaterowie wchodzili po pionowych ścianach. My ćwicząc gimnastykę, po rozgrzewce, w formie zabawy biegaliśmy kilka metrów w górę po ścianie, spadając robiliśmy salto i lądowaliśmy na nogach. Zanim „Klasztor Shaolin” został nakręcony, robiliśmy już takie rzeczy. Na mistrzostwach Polski w gimnastyce, które odbywały się na Bielanach w Warszawie, mając 15 lat, miałem wykonać swoje układy. Część wykonałem, a potem miałem kółka. Na kółkach  zrobiłem rozpiętkę i w tym momencie strzeliły mi wiązania mięśni klatki piersiowej. To był koniec gimnastyki, po pół roku się wyleczyłem.

– A jak to było z tą politechniką?

– Mieszkając dalej w Gliwicach zacząłem studiować właśnie na politechnice, na wydziale górniczym. W tym czasie działałem w dwóch klubach studenckich: Gwarek i Spirala. Oba istnieją do dziś. W Gwarku robiłem swoje pierwsze wystawy fotograficzne. Pamiętam pewien incydent z bezpieką. Poznałem kolegę w moim wieku, który miał wujka w amerykańskiej ambasadzie. Miał do dyspozycji wspaniałe zdjęcia osiągnięć kultury i techniki amerykańskiej w powiększeniach metr na metr. Wtedy to była absolutna rewelacja, dlatego kolega zaproponował mi zrobienie wystawy tych zdjęć. Ja się zgodziłem i dwa dni później zapukało do mnie dwóch panów w kapeluszach i czarnych płaszczach. Powiedzieli „Gnoju p...., jak jeszcze dzisiaj tego nie ściągniesz, to w tym kraju nie dostaniesz więcej pracy, a z uczelni lecisz”. Oczywiście pojechaliśmy i wystawę ściągnęliśmy, był spokój. To było pierwsze moje spotkanie z SB, potem było ich jeszcze dużo, niemniej na nikogo nie donosiłem ani nikogo nie skrzywdziłem. Uważam, że ustrój który panował, był nieludzki dla człowieka. Chylę czoła dla tego co zrobiła Solidarność. Zanim jednak zacząłem studiować, moją pasją stała się fotografia. Miałem początkowo aparat Zorka. Ostatecznie na drugim roku studiów uznałem, że to nie dla mnie. Mając praktykę pod ziemią, dotarło do mnie, że nie chcę tak zarabiać na życie. Powiedziałem o tym rodzicom, nie spodobało się to ojcu, bo był bardziej zasadniczy. Kiedy ukończyłem 40 lat i byłem już znanym fotoreporterem, ojciec powiedział mi, że to co robię jest dobre. Tak zakończyliśmy ten temat, a dla mnie było to potwierdzenie dobrego wyboru.

– A jak zaczęła się zabawa z fotografią?

– Moim pierwszym obiektem dla fotografii była oczywiście dziewczyna. Oddawałem swoje negatywy do wywołania zawodowym fotografom i nie podobał mi się efekt końcowy. Uważałem, że powinno to wyglądać inaczej. Kupiłem sobie powiększalnik, kuwety i chodziłem w jednych dżinsach, prałem je co kilka dni, suszyłem i następnego dnia znowu je wkładałem, ale sprzęt sobie kupiłem. Potem miałem Praktisixa. Zapisałem się do Gliwickiego Towarzystwa Fotograficznego, które już nie istnieje, a wyszło z niego kilku światowej sławy fotografików. We wspomnianych już klubach studenckich organizowałem wystawy. I jestem honorowym członkiem klubu Gwarek do dziś. Trafiłem na bardzo płodnych ludzi, którzy znakomicie posługiwali się obiektywem i brałem z nich przykład. Później inni brali przykład ze mnie.

– Jakie jeszcze były w twoim życiu sporty?

– Zapisałem się do klubu płetwonurków Kalmar. Po pierwszym roku studiów wyjechaliśmy nad jezioro Drawskie, gdzie kilkanaście lat później odbywał się sławny obiad generałów z Wałęsą. Tam nauczyłem się nurkowania podwodnego. Największe zejście miałem na trzydzieści parę metrów. W międzyczasie zacząłem fotografować. Potem rozpoczęły się moje starty w rajdach samochodowych w 1967 roku, gdzie byłem pilotem. Zawsze jeździłem z aparatem. Żeby startować ze znakomitymi zawodnikami, sam musiałem być znakomity. W tym momencie uczyłem się eliminacji obaw, strachu z siebie samego. Przy dużych szybkościach samochód pływa jak tancerka w balecie. Mówili o mnie, że można mi posadzić diabła za kierownicą, a ja mu nie powiem, żeby jechał wolniej, ale żeby jechał lepiej. W 1972 roku w krakowskim plebiscycie na 10 najlepszych pilotów rajdów, zająłem 10. miejsce wśród znamienitych osób. Moje doświadczenia na polu rajdów pozwoliły mi później kilkakrotnie wybrnąć z sytuacji na drodze, w których moja rodzina i ja mogliśmy stracić życie. W 1972 roku brałem udział w rajdzie Wisły. Jechałem wtedy z Krystianem Bielowskim fiatem 1300.  Pierwszy na podium był Zasada na porsche, drugi Smorawiński na dwustukonnej bmw CS, trzecie miejsce zajęliśmy my, jednak przy „zielonym stoliku” padła decyzja, że jeździec fabryczny nie może mieć czwartego miejsca i Stawowiak na fiacie 1600 drugiej grupy wskoczył na trzecie. Doszukano się dla nas 6 sekund, które doliczono do naszego czasu i Stawowiak nas przeskoczył. To był nasz największy sukces. Nikt nieprzerabianym fiatem 1300 nie osiągnął tak dobrego wyniku.

– Wiem, że twoja historia połączyła się też z historią zespołu SBB. Jak to było?

– Na pierwszej płycie SBB były trzy zdjęcia członków zespołu mojego autorstwa. Na drugim krążku było już trzech fotografów. Koncertowało mi się z SBB znakomicie, bo miałem od nich pozwolenie na łażenie po scenie. Nie przeszkadzało mi, że patrzy na mnie kilkaset, czy parę tysięcy osób. Nikt inny tego nie robił. Dla mnie to była fantastyczna swoboda. Pamiętam jeden z koncertów w Spirali, gdzie po raz pierwszy fotografowałem ich, chodząc po scenie. Poznałem ich w taki sposób, że mój kolega z politechniki Andrzej Karwan zaproponował mi poznanie fajnej kapeli, której był menedżerem. Oni grali w garażu w Siemianowicach Śląskich, u ciotki Józka Skrzeka. Niestety po kilku latach wspólnej pracy nasze drogi się rozeszły, kiedy SBB mieli wyjechać do Niemiec z Czesławem Niemenem. Ja miałem z nimi jechać, ale moja żona była w ciąży i musiałem wybierać, bo trasa obejmowała pół roku. Wybrałem rodzinę.

– Czy dzisiaj fotografia analogowa ma jeszcze rację bytu, czy uważasz, że to tylko kwestia czasu, kiedy nie będzie już aparatów na klisze?

– Analogowa fotografia ma rację bytu dla pasjonatów. To jest tajemnica, co wyjdzie. Kiedy człowiek naświetli zdjęcie pod powiększalnikiem, wrzuci do chemii, obraz zaczyna wychodzić – jest wielka satysfakcja. Ale to wcale nie znaczy, że była to gorsza fotografia od współczesnej. Dziś ludzie zaczynają się gubić wśród przycisków i możliwości cyfrówek. Jeżeli ktoś z amatorów korzysta w kilku procentach z możliwości sprzętu, to jest dużo, ale nigdy nie osiągnie dobrych rezultatów. Najpierw trzeba nabyć trochę wiedzy, dowiedzieć się jak działa aparat, jakie są możliwości rejestracji obrazu. W tej chwili fotografia zamiast uproszczenia, skomplikowała w dużym stopniu sposób zapisania obrazu. Dla ludzi, którzy chcą mieć lepsze efekty, są książki, czasopisma, ale niestety ludzie nie lubią czytać. Nie czytają nawet instrukcji obsługi, a to błąd. Potem okazuje się, że ich „świetne zdjęcia” to obrazki, nad którymi przechodzi się do porządku dziennego, nie pamiętając nawet co się oglądało.

– Jakie jeszcze pomysły na zdjęcia masz w planach?

– Marzy mi się fotografia współczesnego Rybnika z lotu ptaka. Czy uda się to zrealizować, nie wiem. Noszę w sobie dużo projektów. Fotografia jest dla mnie tym, bez czego nie potrafię żyć. Na swojej drodze życiowej spotykałem wielu dobrych ludzi, dzięki którym można było stworzyć coś wspaniałego. Nie dokonałem wszystkiego, ale w grudniu rozpocząłem drugą siedemdziesiątkę życia, więc jest duża szansa na jeszcze sporo fotografii. Teraz dużo czasu zajmuje mi katalogowanie zbiorów, które przekazuję do muzeów w Rybniku, Wodzisławiu. Zrobiłem sporo zdjęć. W tych dwóch muzeach jest ponad 30 tys. moich klatek. To tylko niewielka część. Miałem parę różnych odznaczeń, ale chowam to do szuflady. Bardziej mnie dowartościowuje to, że ktoś spotyka mnie na ulicy, mówiąc: „Zenek, zrobiłeś fajne zdjęcie”. Ja mówię „kiedy?” i słyszę, że 20 lat temu.

Rozmawiał Szymon Kamczyk