Łączy ich miłość i... pasja do koni. Wstąp razem z nami na ranczo Malinowskich
Ona - oligofrenopedagog, instruktor hipo i dogoterapii, on z zawodu górnik. Aleksandra Łazińska-Malinowska i Przemek Przemek Malinowski poznali się 17 lat temu i od tej pory wspólnie dzielą pasję do koni. W tym roku na swoim dwuhektarowym ranczu w Gogołowej otwarli zajęcia z hipoterapii.
Poznali się na koloniach w Hiszpanii. - Dostałem taki prezent od mamy na 18. urodziny i tam poznałem Olę. Nikt nam nie dawał szans przeżycia, bo to przecież wakacyjna miłość, na pewno nie przetrwa - uśmiecha się Przemek. - Ale jak widać, jesteśmy szczęśliwym małżeństwem.
Ślub wzięli w 2013 roku. Do kościoła para młoda pojechała, a jakże - bryczką zaprzęgniętą w czwórkę koni z białymi pióropuszami.- Mogło lać, mogła być nie wiem jak paskudna pogoda, a i tak pojechalibyśmy końmi, bo inaczej sobie nie wyobrażam - mówi 34-letnia Ola.
Zaczęło się od filmu „Karino”
Konie zna i kocha od maleńkości. Kiedy miała 6 lat zobaczyła w telewizji serial „Karino” i się zakochała. - Mamo, tato ja chcę na konia, prosiłam - wspomina. - Rodzice znaleźli więc stadninę, zapisali na lekcje, wykupili karnet.
Podczas lekcji córce towarzyszył tata - Lech. Przyglądając się, jak jego pociecha radzi sobie w siodle poprosił: „dziecko, odstąpisz mi jazdę?”. I jak wsiadł na konia, tak i on zaraził się tą pasją. Niestety, stadninę po jakimś czasie zamknięto. Ale, że tata Oli miał w Pawłowicach wielu znajomych rolników, znalazł takiego, który zgodził się, by Ola pomagała przy koniach. Dzięki temu mogła też na nich pojeździć. Krótko po przejściu na emeryturę pan Lech odkrył przed córką wielką tajemnicę. „Ale jak powiesz mamie, wesoło nie będzie” - zapowiedział. Bo mama Oli - Róża była wtedy nastawiona anty do wszelkich zwierząt. - Kupiłem konia - dokończył tata. Zwierzę trzymali u kolegi - gospodarza w Pawłowicach. Ola nazwała klacz Karina. Raz ona jeździła na nim, raz tata, a Ola towarzyszyła im wtedy na rowerze. A mama…o istnieniu tego konia nie miała pojęcia przez dziesięć lat. Owszem, wiedziała, że opiekują się czyimś koniem, ale nie że własnym.
Koński bakcyl
Na 18. urodziny Oli tata kupił jej drugiego konia - Banderę. Dziewczyna znała się już z Przemkiem, który przy niej zaczął łapać końskiego bakcyla. - Tak jak Olka pochodzę z bloków, (Ola mieszkała w Jastrzębiu) mieszkałem w Niedobczycach, ale dużo czasu spędzałem u dziadka w podwarszawskiej wsi i koni się nie bałem - mówi mężczyzna. - Ale w tamtym czasie miałem inną pasję - kibicowanie Ruchowi Chorzów. W kolejną „meczową” sobotę pomyślałem sobie, że oni tam siano muszą zwozić, pracować przy koniach, a ja tu sobie odpoczywam. No to zacząłem im pomagać.
Pani Róża o tym, że córka i mąż mają własne konie dowiedziała się przypadkiem, po inscenizacji zjazdu Tatarów, realizowanej w Mszanie przed kilkoma laty, w której na koniach wzięli też udział Ola i jej tata. Pewnego dnia koleżanka w pracy zagadnęła panią Różę - „jakie pani ma piękne te konie”. - W domu mama przeprowadziła ze mną poważną rozmowę: dziecko, czy wy macie konie? - zapytała. Przyznałam i o dziwo mama zniosła to spokojnie. Teraz nie wyobraża sobie życia bez zwierząt.
Akcja jak w westernie
Pan Przemek, który zaraził się pasją żony też zaczął jeździć konno. - Pierwsza jazda to była trauma- wspomina. - Siadłem na kobyłę, a wszystko zaczęło ze mną pływać, wydawało mi się, że jestem nie wiem jak wysoko. A w ogóle wsiadłem na tego konia z takim impetem, że sobie coś zgniotłem - śmieje się. - Byłem czerwony z bólu.
Mężczyzna wspomina też inne zabawne zdarzenie z koniem. Pewien gospodarz poprosił go, by „przetestował” mu w siodle kobyłę. - Już jak na nią wsiadłem, to zaczęła mnie gryźć. No nic, pomyślałem, ja ci pokażę. Wjeżdżamy w pole, pykam sobie na koniu, jest ok. Puściłem wodze, super, pięknie, wiatr we włosach, itp. A kobyła chyba wyczuła, że się rozluźniłem i w pewnym momencie ostro skręciła w prawo. A ja, jak spiderman „poszedłem” prosto, wpadając w pole ziemniaków. Kiedy wstawałem koń się zatrzymał, popatrzył na mnie i tylnymi kopytami walnął mi prosto w piersi, jak w westernie. Moje buty zostały w miejscu, a ja pofrunąłem do tyłu. Nie mogłem oddychać, myślałem, że mam złamane żebra, że już po mnie. Teraz się z tego śmieję, ale wtedy nie było mi do śmiechu.
Taki „pałer”
W 2007 r. Przemek i Ola kupili 2-hektarową działkę w Gogołowej. - Wiosną, kiedy zobaczyliśmy tę działkę: koniczynę, ptaszki, od razu zdecydowaliśmy, że ją kupujemy - mówi Przemek. Dwa lata później zaczęli budowę domu i stajni, w której mieszkają obecnie 4 konie, trzy rasy śląskiej i hucuł - Orliczka. I właśnie z nią państwo Malinowscy od czerwca ub. roku prowadzą zajęcia z hipoterapii dla dzieci. - Maluchy ją uwielbiają. Przywożą marchewki, rysują obrazki, przedstawiają swoje zabawki. Był już Furby, orzeł, pluszowy żółw, karabin, autka. - Kiedy widzi się radość dzieci, to człowiek dostaje takiego „pałera”, że za nic bym tego nie zamienił - wzrusza się Przemek.
Niedawno pani Ola skończyła też kurs dogoterapeuty i do zajęć przyucza suczkę Dumi, kremowego golden retrievera. W swoim zwierzyńcu oprócz koni i goldena państwo Malinowscy mają jeszcze dwa owczarki podhalańskie, foxteriera, wyżła, który przybłąkał się i tu na starość znalazł swoją przystań, a także dwa koty.
Choć na urlopie nie byli od bardzo dawna, zwierzaków nie można przecież zostawić samych, nie żałują swoich wyborów. - No nie, po weselu pojechaliśmy do Mielna…na trzy dni - śmieje się Przemek. - Ale nie żałujemy. Tu na swoim ranczu mamy jak na najlepszych wczasach, cisza, spokój, piękne krajobrazy, ptaki. Mamy super sąsiadów, którzy nauczyli nas pracy w polu. Poznaliśmy wielu życzliwych ludzi. Chcielibyśmy też podziękować rodzicom, kowalowi i weterynarzom, którzy mają dla nas czas o każdej porze dnia i nocy.
(abs)